poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wystrojona jak choinka

Tradycją jest już, że na naszej rodzinnej choince wisi wszystko i jeszcze więcej, w całej palecie kolorów tęczy. Przy tych ładnych, wystylizowanych choinkach rodem z katalogów wnętrzarskich, gdzie wszystkie bombki są takie same, nasza prezentuje wybitny brak gustu, umiaru i ogólnie jest jakaś taka z plebsu. Ale nikt w domu nie wyobraża sobie innej :)


aniołek jest ze mną od dzieciństwa. widział wiele. traumę ma do dziś.
ten jegomość już dawno osiągnął pełnoletność. skończył studia.
prawdopodobnym jest, że założył rodzinę i spłodził małe, metalowe dzieci.
w PRLu bałwanki miały tylko dwie kulki, bo tyle można było dostac na kartkę. 

naprawdę NIE CHCĘ wiedzieć, dlaczego :)
tak. koliber. na choince.
konik jest historią sprzed dwóch lat. wtedy to moja mama dowiedziała się,
że w dzieciństwie marzyłam o koniu na biegunach. no to dostałam.
prawdopodobnie najbrzydsza ozdoba świata. sądząc po wyrazie twarzy,
Mikołaj ten ma z pewnością wiele na sumieniu. brr.

Ponadto są szklane grzyby, brokatowe cosie, imitujące te podłużne cukierki choinkowe, dyskotekowe kule, styropianowe bałwanki (made in China, ale przywiezione z Mediolanu), serduszka, dzwoneczki, plastikowe jabłuszko, drewniana gwiazdka i słomiane aniołki.
Spoko. Zwykłe bombki też mamy :)

sobota, 22 grudnia 2012

Pełnych...

...przede wszystkim pozytywnych emocji :) Bo to mi się wydaje w tych Świętach najważniejsze.

A tak wyglądała jeżycka zima, kiedy się tylko pojawiła.
Podejrzewam, że jeszcze wróci.

czwartek, 13 grudnia 2012

Wartość bezwzględna

Czy to mrozi, wieje czy śnieży - z domu wychodzić czasami trzeba.
Właśnie wczoraj, podczas jednej z takich odważnych, codziennych wypraw tramwajem przez Jeżyce, doleciał do mych uszu (choć drogą okrężną, przez nauszniki) monolog. Konkretniej: tłumaczenie fenomenu liczb ujemnych. Nadawcą była matka, a targetem dziecko w wieku wczesnoszkolnym, z różowej czapki wnioskuję, że płci żeńskiej. Chociaż kto ich tam wie, tych hipsterów.
Kobieta powiada:
- Zobacz. Jak od 3 odejmiesz 5, to zobacz, co się dzieje (zgina po kolei rozcapierzone trzy palce). Jeden, drugi, trzeci... i dwóch brakuje. Więc widzisz, że liczby ujemne to normalne liczby, tylko takie, których brakuje.

I jest to złota myśl na tegoroczną zimę.
Jakoś mi łatwiej, kiedy myślę, że mróz to przecież ciepło. Tylko takie, którego brakuje :)

niedziela, 9 grudnia 2012

Nieoczekiwane spotkanie

Przechodniu!
Oto, na jaki widok możesz się napatoczyć przypadkiem w niedzielę o 10.30 na Szamarzewskiego.

Pozdrawiam,
Mikołaj.

czwartek, 6 grudnia 2012

Adresat nieznany

Nabrałam chlubnego zwyczaju sprawdzania skrzynki pocztowej codziennie, kiedy wracam z pracy. Ot, lubię sobie tam zajrzeć. Zawsze mam nadzieję, że ktoś może jednak napisał. Nie, żeby wielu ludzi znało mój adres, ale nigdy nie byłam do końca racjonalna.
Ale do rzeczy.
Mimo, że zamarzłam w drodze do domu, nie dałam za wygraną i tradycyjnie postanowiłam posiłować się trochę z kluczykiem do skrzynki. Otwieram i... (werble, chwila napięcia, lekki niepokój, drżenie rąk) JEST! Koperta! No tak, wszakże dziś Mikołajki, może - dla odmiany - to święty Mikołaj napisał list do mnie...?

Rozczarowanie walnęło mnie obuchem dość niespodziewanie, ale za to z całym zapałem. Koperta miała odręczny napis "Szanowni Państwo", żadnego nadawcy ani adresata, a spod cienkiego, białego papieru przebijała kartka w kratkę. Ki czort?! Wpadam do domu, otwieram i się dziwię. Pisane odręcznie litery. Drobne, wyraźne, rozstrzelone. Okazuje się, że to list od (podpisanego nazwiskiem) Świadka Jehowy. Z listu wynika, że nie zastano mnie w domu, więc listownie postanowiono zwrócić uwagę na wspaniałe obietnice dotyczace przyszłości. Dobra nasza, wspaniałej przyszłości nigdy za wiele. Niestety, im dalej w las, tym bardziej wypociny trącą niejakim Paulo Coelho: mniej więcej, że Bóg uwolni nas od wszelkich problemów, jeśli tylko uwierzymy, że ma do tego niezbędną moc i zamierza to zrobić. Hmm... To, zdaje się, nie takie proste. Cały czas wierzę, że Lotto ma niezbędną moc i zamierza kiedyś dać mi wygrać i - psia kostka - jakoś nie idzie.
Dowiedziałam się tez, że jakbym chciała się nawracać, to pomogą mi mieszkający w pobliżu Świadkowie. Podrzucili też broszurę i dali adres do strony internetowej.

oto jest. odręczne i nie przez kalkę.

Zawsze tak sobie dumam nad tym wyznaniem. Z jednej strony każdy fanatyzm mnie przeraża. Z drugiej - ile Ci ludzie mają odwagi, żeby w taki sposób głosić swoją wiarę - zaczepiając ludzi na ulicy. We wrześniu na Starym Mieście spotkałam dwie mormońskie misjonarki, Amerykanki - miały problem z tramwajem chyba. Ucięłyśmy sobie krótką pogawędkę, że "polska język trudna język" i obyło się bez agitacji. Do wyznania przyznały się na początku, żeby wytłumaczyć swoje dziwaczne imiona. Jak natomiast widzę Świadków Jehowy, to mam ochotę uciekać, byle dalej. I pewnie to stąd ten "chłyt" z listem, skądinąd też pełen poświecenia (kto przepisywał milion razy listy-łańcuszki wie, o czym mówię).
Ale - było, nie było - list przeczytałam. Czyli cel osiągnięty.

poniedziałek, 26 listopada 2012

rzecz gustu

Przez kilka ostatnich dni miałam wrażenie, że jestem na planie kiepskiego horroru. Mgła tworzyła klimat lekko niepokojący, ot - ciężka, upiorna chmura rozpełzła się leniwie po mieście, skrywając w sobie seryjnych morderców, watahy wilkołaków czy tam inne hordy zmutowanych szczurów z obowiązkowo czerwonymi ślepiami. Ale nie.
Któregoś dnia rano, jednocześnie z naprzeciwka i mgły, wyłoniła się starsza pani. Obok niej dreptał ostrożnie jakiś tam pies rasy kurdupel, chyba pekińczyk. Zniuchał mnie skubany, stanął jakby mu kto te krótkie łapki w ziemię wmurował, po czym łukiem tak szerokim, na jaki pozwalała mu smycz, zaczął obchodzić mnie z daleka. Spostrzegła to pani babcia i jęła przemawiać do niego łagodnym tonem człowieka na relanium:
- No co? No co, kochanieńki... Nie bój się. Biedaku, boisz się tej brzydkiej, złej pani...?

No dobra, wszystko rozumiem...

...ale dlaczego od razu brzydka???

poniedziałek, 19 listopada 2012

Oda do Jeżyc

Tak to już jest, że Kraków ma swojego Grzegorza Turnaua, speca od zwijania mokrych dywanów na Brackiej; Warszawa - Beatę Kozidrak - która "mówi tak, mówi mówi" i "czasem jest dziwna jak to miasto"; Kielce - Liroya, zwanego też Scyzorykiem, w tej krainie latających siekier. Ogólnie o ezoterycznym Poznaniu śpiewał Grabaż w Pidżamie. Ale Jeżyce mają wszak swojego Peję Ryszarda. Na wyłączność.

Myślę, że można go wręcz nazywać "jeżyckim bardem" i na pewno się nie obrazi, bo to swój chłop. Ba! O sobie rapuje, że jest "księciem Jeżyc". Dziś mnie natchnęło muzycznie i pogrzebałam sobie w sieci, co to też mogło o Jeżycach powstać. I się dogrzebałam. Co ciekawe - nie tylko do rysiowego gangsta rapu, ale również do dźwięków zgoła innych, aczkolwiek wciąż przedstawiających tę przeuroczą, secesyjną dzielnicę w świetle białego dresu, odbijającego blask reflektorów z beemki. Po tuningu.

To dajemy.

 
 Slums Attack - Bronx

To Bronx, to Bronx - inaczej Jeżyce - ciekawam, który z przedstawicieli szlachetnego narodu amerykańskiego byłby w stanie wymówić nazwę tej dzielnicy. Wiemy więc, że Bronxu na Jeżyce przechrzcić się nie da, odwrotnie też bym nie próbowała. Poświęciłam się i kawałek przesłuchałam cały, nawet dwa razy. Ot, wytwór Slums Attack z '94/'95 roku. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach :)
Przykład?
ta dzielnica kipi nędzą nienawiści
zapchane rynsztoki, krew płynie kanałami
wypierdalaj stąd białasie i nie przychodź tu pijany

 
Rychu Peja - Staszica Story Cztery
  
Staszica Story ma jakieś milion części, których nie jestem w stanie objąć rozumem. Pierwsza to 1996 rok, piąta - 2012. I zwie się "Witamy w syfie". Na czwóreczce znowu słychać niewątpliwe wpływy zza oceanu i inspirację zgniłym kapitalizmem:
Na Jeżycach syf, jak w Detroit 8 mila
Tu wystarczy jedna chwila, by zwycięzca był przegranym
To kalejdoskop zdarzeń często złych, niespodziewanych


Kimkolwiek jest Syku - podobno jakiś raper lokalny. 
O Jeżycach się mówi, o nich się słyszy,
że degeneracja, złodziejstwo, penerstwo osiąga szczyt

Corsini, Durski, Kuzyn - My name is Jeżyce

A to jedyne odkrycie w nieco innym klimacie. Chociaż... czy tak znowu bardzo? To, że nie ma tu DJ Decksa, który zapodaje bity, wcale nie zmienia sensu. 
Na Wildzie mieszka szatan,
każdy wie o tym na ulicy.
Ale nie wie, że go (słowo na k, którego nie umiem odcyfrować)
wyjebali z mej dzielnicy
Ech. To ja swoją piosenkę napiszę w takim razie. Skoro oni mogą, to ja chyba też.

piątek, 16 listopada 2012

Mission impossible

Mam w zwyczaju poruszać się wszędzie ze słuchawkami na uszach, odcinając się trochę od rzeczywistości. Dziwnym nie jest, dużo ludzi tak robi. Niejednokrotnie przekonałam się, że znajdując się na Jeżycach, lepiej z nich zrezygnować. Mimo wszystko.

Godziny popracowe, tramwaj skręca w Dąbrowskiego. Wsiada Pan Menel, wyjątkowo stary, wyjątkowo zapuszczony i wyjątkowo śmierdzący. W czarnej dłoni trzyma - nie mniej czarną - szklaną fifkę, na końcu której żarzy się niedopałek. Wiadomo, Panów Menelów zakaz palenia w środkach komunikacji miejskiej jakby nie dotyczy. Pan usadawia się vis-a-vis mnie i - pykając fifkę i popluwając tytoniem - obserwuje mnie spod oka... W końcu, zbierając się w sobie z wyraźnym wysiłkiem, bełkocze:
- Ech, wy, kobiety, wy diabły wcielone...! No, mała, nie bój się mnie.
Podobasz mi się,
ja się tobie oświadczę,
ja się z tobą ożenię...
Ja dla ciebie największy diament podpierdolę!

sobota, 10 listopada 2012

Śladami Borejków

Jako, że doskonale pamiętam, co Ida sprzedawała na Rynku Jeżyckim albo jak mieli na imię bracia Lelujkowie - nie mogłam tego przegapić. Zresztą, o Jeżycjadzie już tu trułam i pewnie jeszcze truć będę. Sorry.

Grupa przewodników z PoPoznaniu.pl zorganizowała zwiedzanie miasta tropem najsłynniejszej rodziny z Roosevelta 5. Wszystkie te miejsca znam i widzę je codziennie - było jednak coś magicznego w tym zestawieniu z cytatami i wspominkami sytuacji z książek Małgorzaty Musierowicz. Choć przewodniczka przemyciła też podstępem mnóstwo faktów z historii miasta :)

Zaskoczył mnie przekrój społeczny entuzjastów Jeżycjady. Teoretycznie targetem pani Musierowicz powinny być dziewczęta w wielu 13-17. Praktycznie natomiast mogłam zobaczyć siedemdziesięciolatkę obok siedemnastoletniego młodzieńca. Świetna sprawa.

Mickiewicz olał ostentacyjnie.

Start: Opera. Ciarki mnie przeszły, kiedy przewodniczka przeczytała stosowny fragment najnowszej powieści cyklu, "McDusi", który opisuje rząd platanów wokół fontanny. No - wypisz, wymaluj. Książka na żywo. Potem był Plac Mickiewicza, gdzie pod wierzbą płaczącą umawiały się książkowe zakochane pary, Zamek (nieodmiennie kojarzący się z moim powieściowym faworytem - Baltoną, który wraz z DKFem urządzał tam pokazy filmów Jarmuscha), Collegium Maius, kościół Dominikanów i Park Moniuszki. Na Teatralce wycieczka oko swe zawiesiła na willi - wielkim, szarym klocu, gdzie mieszkali Kowalikowie, Kłamczucha i - wreszcie - gdzie swą siedzibę miała osławiona kwiaciarnia Baltony.

"Dla panny młodej oraz dla denata:
Frezje i kalie z najdalszych stron świata.
Biegnijcie, chłopcy, który forsę ma,
Kwiaciarnia Florek, Noskowskiego 2!" :)

Zahaczając o szpital Raszei, proszę wycieczki, wylądowaliśmy wreszcie na tyłach Roosevelta - na uliczce Zacisze. Kamienica, w której mieszkają Borejkowie powstała w 1905 roku i utrzymana jest w stylu secesyjnym. Co dość częste na Jeżycach. Zaprojektowało ją biuro architektoniczne Bohmer i Preul, podobnie zresztą, jak cały zespół budynków. Nie byłam dotąd tak dokładnie na Zaciszu, dlatego zachwyciły mnie witraże w oknach klatek schodowych, wyrzeźbione na ścianach kwiatowe ornamenty, nieregularne balkoniki na poddaszu... Bardzo to romantycznie wygląda. Ostatnio na frontowy balkon wróciło, przepiękne odnowione, metalowe drzewo (info właśnie tutaj). Efekt psuły parkujące samochody. W 1905 nikt nie przewidział, że jakaś lacha będzie się chciała wozić czarnym Oplem Tigra :)

Potem poszło już jeżycko - Krasińskiego, gdzie mieszkało kilka powieściowych rodzin i... resztę znam tylko ze zdjęć, bo zrejterowałam. Była dawna kawiarnia "Ewa", była willa Żaków na Słowackiego...

Prawdziwa podróż sentymentalna.

To nie ostatnia taka "oprowadzka" PoPoznaniu.pl. W każdą drugą sobotę miesiąca organizowane są tego typu spędy. W październiku był Łazarz, jeszcze nie wiem, co będzie dalej. Inicjatywa jest rewelacyjna, oby więcej. Ktoś ma ochotę? :)

Roosevelta 5. ale to każdy wie.

wtorek, 6 listopada 2012

Oliwa do ognia: Dynia z Jeżyckiego

Listopad. Kolorów już nie ma, śnieżnej bieli nie ma jeszcze. Taki tam, miesiąc nijaki, kiedy człowiek się nie zdążył do zimna na dobre przyzwyczaić.
Początek listopada wygnał mnie na Rynek celem zdobycia pożywienia. Bo jednak jest to miejsce idealne. I co? Upolowałam dynię! Być może jest to jakiś fatalny spadek po Halloween, ale wolę o tym nie myśleć... :) Świeczką nie pachniała.

Jak ten dziki człowiek, żeby się ogrzać, zainwestowałam też w inne dobra spożywcze i zrobiłam zupę. Krem. Z dyni. Idealna na chłody, choroby i spadek energii.

Czego potrzebujemy?
Na takie dwie porządne porcje z małą dokładką wyszło mi:
ok. 1,5 kg dyni
2 marchewki
ząbek czosnku (w miarę możliwości rodzimy, nie rodem z Chin)
mała cebula
szczypta curry
odrobina szczypiorku
jogurt naturalny

gar.
Generalnie, jeśli ma się blender, to zupy-kremy są najbanalniejszą z banalnych potrawą, idealną na wszechogarniający marazm i chorobę. Bazą może być tradycyjny bulion (na jakimś zwierzęciu, warzywach, dla leniwych na kostce). Do bulionu (ilość fachowa tzw. "na oko", żeby nam warzywa wystawały znad powierzchni) wrzucamy dynie (uciętą w kostkę) oraz marchew (grube talarki) i gotujemy, aż zmiękną. Na patelnie z kolei wrzucamy cebulę, pokrojoną w większe kawałki, a także wyciśnięty czosnek. Czekamy, aż się zeszkli i do gara. Jak nam wywar trochę odparuje, dodajemy szczyptę curry (można więcej, to już zależy od snobizmu kubków smakowych), miksujemy i doprawiamy do smaku. Podajemy z kleksem jogurtu i posypane szczyptą szczypiorku.
I zdrowiejemy :)

i na koniec wychodzi takie ładne :)

niedziela, 21 października 2012

Bo Sołacz to wciąż Jeżyce

no dobra, trochę oszukaństwo, bo to konkretne jest z Cytadeli.
...a już zwłaszcza jesienią!

Warto skorzystać, póki łaskawie jest złota. Poranna mgła rozwiała się dziś koło południa, więc wyległam z misją: Park Sołacki. Myślę sobie cwanie: Aha! Kolorowo, liście spadają, cud, miód, pomarańcza.  Trochę koloru wniosę. Wezmę aparat!
No to wzięłam.
Nienaładowany.

Plując sobie intensywnie w brodę przybrałam więc chytrą, trochę snobistyczną minę, wyjęłam, zamiast aparatu, telefon i dawałam do zrozumienia, że jestem tak alternatywnie alternatywna, że nie kręcą mnie lustrzanki z półmetrowym obiektywem i że w ogóle uważam to za skrajnie hipsterskie :)

a to już Park Sołacki. bez ściemy. i bez
normalnego aparatu :)

najlepiej jednak na te zdjęcia spoglądać tylko z daleka :)

wszyscy lubimy błękitnookie blondynki o różanych ustach :)
edit:

Nie mogłam się powstrzymać i dokładam jeszcze jedno...

na gościnnych występach - Park Wodziczki.

sobota, 20 października 2012

zamach

- Coś jeszcze?
- Tak, jeszcze brokuły poproszę.
- Dwapiędziesiąt. Uciąć Pani girę...? Eee, to znaczy nie Pani, tylko brokułowi...?

Dobrze, że sprecyzowała :)

sobota, 13 października 2012

Colloquium sobotnie na ulicy

Żeby zauważyć jesień na Jeżycach, trzeba się trochę przyjrzeć. Akacje jeszcze są zielone i niewiele kolorowych liści leży na chodnikach. Na Rynku za to coraz więcej zimowych butów, pikowanych kurtek i wełnianych czap. Właśnie dziś, zaspana jeszcze, leciałam pokręcić się po rzeczonym, kiedy znienacka zaczepił mnie korpulentny, starszy pan o jowialnym sposobie bycia i facjacie jak rumiane jabłuszko. Jakbym była starą znajomą, z która dawno wypił bruderszaft. Zresztą, gdzie tam! Jakbyśmy ten bruderszaft pili co najmniej raz na dwa dni, przy użyciu wysokoprocentowej berbeluchy w kolorze fioletowym, kupowanej w zestawie z chlebem do przesączania. Po prostu podszedł i postanowił opowiedzieć historię, nawet bez "dzień dobry" czy innej gry wstępnej.

- Idę przez ulicę i patrzę - idzie taka klofta* naprzeciwko. Mijam ją, przyglądam się i widzę, że jej chyba pękła spódnica od góry do dołu. To mówię przecież: "Pękło tu Pani coś, rozprute jest". A ta blyrwa* jak nie fiknie, zadziera tę kieckę do góry i mówi: "A pękło, pękło, patrz Pan, jak ładnie!". Majtków nie miała! No ja cież pierdole... Uwierzy pani? Nikt by nie uwierzył... Niech Pani komuś opowie, bo naprawdę nie mogę...Wszystkiego najlepszego!
I poszedł.

"Mamy Cię" czy ki czort?


(Dla niewiedzących:
* klofta - wielka baba,
* blyrwa - kobieta lekkich obyczajów)

sobota, 6 października 2012

Z serii sławni mieszkańcy Jeżyc: Roman Wilhelmi

Rozluźniony krawat, szlafrok i niedostrojona mandolina... Nie miałam pojęcia, że Nikodem Dyzma, ten praski warszawiak, to po prostu przefarbowany chłopak z Jeżyc. Myślałby kto, co nie...?

jak dla mnie, to ma coś wspólnego z Marlonem Brando :)

Choć - wbrew pozorom - nie wszystko w Poznaniu kręci się wokół ulicy Roosevelta, to właśnie tutaj mieszkała dawniej rodzina Romana Wilhelmiego. Pod numerem 10. Sam Roman, syn najstarszy, przyszedł na świat w 1936 roku. Poznań Poznaniem - pierwszą rolę (w dodatku samego Chrystusa!) zagrał w szkolnej grupie w Aleksandrowie Kujawskim. W stolicy Wielkopolski nabierał natomiast szlifów w szkole reżyserii i inżynierii teatru. Na studia przeniósł się do Warszawy, gdzie ukończył tamtejszą PWST. Z tym miastem związany był też przez resztę kariery. Grał w Teatrze Polskim, Ataneum oraz w Teatrze Nowym. Przełomem w karierze telewizyjnej był jednak udział pana Romana w hicie ekranowym PRLu, czyli w "Czterech pancernych". "I psie", bo jak zapomnieć o psie? Serialowy Olgierd Jarosz od tego momentu był już tylko na fali wznoszącej.

Aktor grał więc u Majewskiego (Fornalski w "Zaklętych rewirach"), grał u Bajona (Bolcio w "Arii dla atlety"), grał u Zygadły (redaktor Jan w "Ćmie") no i wreszcie - u Rybkowskiego, w serialu, który poczciwemu Nikodemowi Dyzmie już na zawsze przypisał twarz Romana Wilhelmiego i nie zmienią tego wszyscy Cezarowie Pazury tego padołu. I kropka. Choć, prawdę mówiąc, jest jeszcze jeden bohater, z rysów twarzy podobny zupełnie do Wilhelmiego. Mowa o postaci Stanisława Anioła, gospodarza domu przy "Alternatywy 4".

Ostatnią życiową rolę teatralną Wilhelmi zagrał w poznańskiej (a jednak!) Scenie na Pietrze. Zmarł w Warszawie w listopadzie 1991 roku, pochowany jest na Cmentarzu Wilanowskim.

Poza Roosevelta, mieszkał też na Mylnej. Podobno podglądał, wraz z kolegami, uczennice jeżyckiego studia baletowego prof. Niedźwiedzkiej, przychodzące na próby w krótkich spódniczkach. Na budynkach nie ma tablic pamiątkowych. Jest za to inne wspomnienie - Dni Romana Wilhelmiego, organizowane w Poznaniu od 2008 roku. Bo przecież był "stąd".

No to... za zu zi zu zu zaaaaj...


wtorek, 2 października 2012

mezalians

Stoją sobie na Dąbrowskiego dwie nastolatki.
Wyłapałam (stety lub niestety) tylko strzęp rozmowy.
- No coś Ty, nie umówię się z nim! On nie ma iPhone'a!

Słusznie. Po co komu taki facet :)

wtorek, 25 września 2012

Tramwaj zwany wspomaganiem

Czy Jeżyce kiedyś będą nudne?
No bez kpin...

Wykopytkowałam na fyrtel wieczorową porą, bo jak tej sierotce zapomniało mi się, że miałam coś jeszcze załatwić. Wracając, z czystego lenistwa postanowiłam jednak skorzystać z tego cudu techniki, jakim jest tramwaj i przejechać ten niepokonalny dystans z Rynku na Polną (o zgrozo!).

Na przystanku zadzierzgnęłam przyjaźń z Dziarską Staruszką. Przyjaźń ta została oparta na solidnych podstawach tego, że ja wiedziałam, która jest godzina, umiałam odczytać w świetle latarni i neonów rozkład jazdy oraz cierpliwie wysłuchiwałam wyrazów niezadowolenia, spowodowanych częstotliwością i prędkością jazdy komunikacji miejskiej poza godzinami szczytu. Dziarska Staruszka stwierdziła, że jest jednak zbyt niska. Ta częstotliwość, nie ta Staruszka.

A więc wsiadam, proszę ja Was, winduję Dziarską po schodkach (niezadowolenie sięgnęło zenitu, tramwaj nie był niskopodłogowy), służę za podpierak, przy wysiadaniu na Polnej natomiast za rusztowanie i co? Ha! Dziarska Staruszka uwiesza się na moim młodym i pięknym ramieniu i dalejże mnie ciągnąć na Staszica! A swój rozmiar miała.

Mam nadzieję, że przełoży się on na rozmiar mojej niebiańskiej aureoli :)

niedziela, 23 września 2012

seks w wielkim mieście

Curiouser and curiouser!, jak powiedziałaby Alicja. Ta od Krainy Czarów.

Sobota, tramwaj, wsiadam na Polnej. Przede mną dwie rozchichotane nastolatki czy studentki. Nieistotne. Młode, fajnie ubrane laski. Dyskutują sobie w najlepsze o piątkowej imprezie. Po chwili dochodzi do nich bardzo młoda kobieta, dość zaniedbana, siada przed nimi, odwraca się i przerywa ich rozmowę. Przeprasza, że zawraca im głowę, że podsłuchała - i zaczyna opowiadać o tym, że na imprezach łatwo zrobić coś głupiego. Na przykład palić marihuanę. Ostatnio ją namawiano, ale ona się dzielnie powstrzymała. Dlaczego? Bo ma małe dziecko - o, tu je widać, na zdjęciu, na wyświetlaczu telefonu. Ładne prawda? Takie maleństwo, słodkie, kochane... A jak patrzy! A jak się śmieje! I ona ma to takie małe dzieciątko, ale ten jej facet, to szkoda gadać, naprawdę... Ona to nie bardzo wie, co ma z tym fantem zrobić. Sporo starszy, w dodatku ma 17 tysięcy złotych długu, tak dużo pieniędzy. A rodzina jej mówiła, żeby sobie dała z nim spokój, przecież tyle starszy. Żeby ona chociaż o tych pieniądzach wiedziała, to by go rzuciła już dawno. A że nie wiedziała, to wiadomo, i do łózka poszli i od razu w ciążę zaszła i jak to teraz? I ona teraz taka młoda, wszystko przed nią, a tu taki facet uwiązany... A miała marzenia, miała plany, teraz już nic po tych planach nie zostało. Taka młoda, a życie takie już zniszczone...

Dalszego ciągu nie znam, bo wysiadłam. Przed wyjściem zauważyłam tylko rosnące ze zdumienia oczy młodych dziewczyn, które były zbyt zaskoczone, żeby chociażby potakiwać.

Samotność, która powoduje tramwajowe zwierzenia, jest bardzo przerażającą samotnością.

sobota, 22 września 2012

Żywy inwentarz

Atmosfera na Rynku jest naprawdę ciepła i rodzinna. Mimo aury.

W kolejce po kwiaty stało sobie przede mną z pięć kumoszek, rechocząc w najlepsze. Prym wiodła zwłaszcza jedna, witając i pozdrawiając każdego i głośno żartując ze wszystkimi naokoło. Od stoiska tymczasem odeszła stara babuleńka, dzierżąc w drżącej dłoni bukiet żółtych dalii i powtarzając pod nosem:
- Dalie... Musze zapamiętać nazwę: dalie.

Wraca po chwili z pytaniem, jak nazywają się te kwiaty, bo jednak zapomniała :)
A co na to nasza Naczelna Kumoszka? Z błyskiem w oku i szelmowskim uśmiechem powiada:
- Pani, kozy! To są kozy! KO-ZY. Tak się te kwiaty nazywają.
Po czym zapanowała powszechna wesołość, rozlewająca się na okoliczne stragany. (Pisząca te słowa również zaśmiewała się, chrząkając z uciechy niczym radosny prosiak i wcale się tego nie wstydzi)

Babuleńka odchodzi więc od stoiska, mamrocząc pod nosem:
- Kozy... Muszę zapamiętać nazwę: kozy.

Kwiaciarka tylko pokręciła głową z politowaniem, spojrzała na Naczelną Kumoszkę i westchnęła:
- Ech. Ty to w tygodniu jesteś jednak bardziej normalna.

Normalna, czy nie - zazdroszczę pogody ducha :)

niedziela, 16 września 2012

Witamy w krainie...

...gdzie obcy zginie.
Konkretniej - na Szamarzewskiego.

pytanie cokolwiek retoryczne.
Nie było łatwo zrobić to zdjęcie, bo rzeczywiście - dość często wystaje tam kwiat jeżyckiej młodzieży: brudnawy, palący podłe papierosy i plujący łupinami od słonecznika. Prowadzą oni zajmujące dysputy na temat tego, kto komu wpierdolił albo jak bardzo się najebał. Przechodząc obok, obawiam się ich bardziej niż wstawionych meneli. Chyba dlatego, że jeszcze nie do końca mają świadomość życia i jego konsekwencji. Jak u Peji - liczy się "szacunek ludzi ulicy", a ta wybitnie wymagająca nie jest. Smutne - ale przecież nie dziwne. Pod tym względem, zdaje się, Jeżyce nie są jakimś wyjątkiem. Zawsze tzw. młodzież była postrzegana przez starsze pokolenia, jako zdegenerowane i bezczelne jednostki. Nasuwa się tylko pytanie: skoro ja byłam dziesięć lat temu zdegenerowana i bezczelna, a proces postępuje - to czy gdzieś jest jakaś granica?

edit: Na popołudniowym spacerze byłam świadkiem pewnej sytuacji. Na Wawrzyniaka trzech podrostków kopało między sobą piłkę. Jeden z nich uderzył mocniej i futbolówka potoczyła się pod nogi siedzącego na schodkach pijaczka. Reakcja?
- Oddawaj piłkę, stary pedale...!

No. Właśnie.

sobota, 8 września 2012

Równowaga rynkowa

Złota zasada: na zakupy nie chodzi się z burczącym z głodu brzuchem. Powinno się to wyryć tępym i zardzewiałym rylcem na jakiejś newralgicznej części ciała. Można bowiem skończyć tak, jak ja dzisiaj - wracając obładowanym niczym duży ssak parzystokopytny, Camelus bactrianus. Znaczy wielbłąd dwugarbny. Z mutacją do trzeciego garba, cholera jasna.

umiałam się oprzeć?
jasne, że nie.

Powiem szczerze, że jeszcze sporo sprytu mi brakuje. Stare jeżyckie wyjadaczki są cwańsze ode mnie, na zakupy pomykają z wózeczkami. Dzisiaj, przy jednym ze straganów, starsza pani ładowała do wózka kilogramy ziemniaków, wzdychając: "Co ja bym zrobiła bez tej mojej przyjaciółki na kółkach...?". Jak widać słabe mam zdolności interpersonalne, bo mnie się takie przyjaciółki jakoś nie imają. Mogłabym kupić, ale czymże jest kupiona przyjaźń? :)

polerowane całą noc.
Dziwnie się czuję, robiąc zdjęcia warzywom w szczycie zakupowym. Sprzedawcy patrzyli na mnie dziś nader podejrzliwie. Poświęciłam się, owszem - ale było warto. Biegajcie na Rynek, póki jeszcze tam tyle dobra. A dla wszystkich wegeludzi to jak Ziemia Obiecana, Eldorado i Mekka w jednym. I z cała pewnością nikt im tam nie powie, że jedzą zielsko.
Dla niezorientowanych, mały cennik (uśredniłam ceny):
pomidory i cukinia - 2 zł/kg, ogórki - 3,50 zł/kg, papryka - 4 zł/kg, brokuły i kubek malin - 3,5 zł, sałata i rukola - 2 zł, rzodkiewki i szczypiorek - 1,5 zł za pęczek. No nic, tylko brać.

rzodkiewkowa piramida. z rzodkiewek.
No i nie byłabym sobą, jakbym nie wrzuciła tego... Pamiętajcie, mordercy, Rynek ma Was na oku!

jak złym trzeba być człowiekiem, żeby dusić niewinne śliwki?
ciekawe, że truskawek się to nie tyczy... wyczuwam spisek.

Korzystając z okazji, szerzę wieść. Zbliża się jeżycka Dzielnicjada (już czwarta), organizowana przez Stowarzyszenie SIC!. Wstęp bezpłatny, więc kto ma ochotę zobaczyć Dom Tramwajarza od środka, niech czuje się zaproszony. Impreza odbywa się pod hasłem "Magia mojej dzielnicy". I teraz nie wiem, czy nie zacząć się bać :) A całkiem serio - więcej info tutaj.

poniedziałek, 3 września 2012

Piesze wycieczki

Wrzesień jest drugim najlepszym miesiącem w całym roku, zaraz po maju - to pewne. Jest jeszcze ciepło, ale już nie gorąco. I pachnie takim mijającym latem. Zieleń drzew zaczyna tracić swoją soczystość. Po spalonej słońcem trawie biega w podskokach ruda wiewiórka z długa kitą. Światło słońca pada lekko z ukosa, tworząc tęczę pod kamienną spódniczką baletnicy. Po ławce, ufundowanej przez JM Rektora UAM, leniwie spaceruje biedronka...

Gdzie jestem? W Ogrodzie Botanicznym, rzecz jasna. Wyszłam z domu i jakoś mi się skręciło w drugą stronę. Trochę poza sercem Jeżyc, ale nie wszystko musi się od razu zmieścić na mojej ulicy :)

skoro już muszą być jakieś zdjęcia...
to tęcza. jak w mordę strzelił.

Po Ogrodzie można spacerować godzinami, chłonąc wszystko to, co się w nim dzieje. Dziwić się kwitnącym truskawkom. Obserwować żółwia, wspinającego się nieporadnie na kamienny brzeg. Wędrować po ścieżkach alpinarium i znaleźć bieszczadzką trawę. Zastanawiać się, czym, u licha, może różnić się roślinność chińska od koreańskiej... No ale poważnie, kto w ogóle wpadłby na to, że gdzieś tam istnieje jakaś koreańska roślinność? :)
Odnosi się niesamowite wrażenie, że wśród drzew wszystko płynie innym rytmem, wyznaczonym przez naturę. I w ogóle nie przychodzi do głowy, że za płotem miasto tętni intensywnym, poniedziałkowym życiem. W Botaniku jest jak w tajemniczym, czarodziejskim ogrodzie.
Przyjemnie było dziś zabłądzić w środku.

dowód na truskawkę.

Zapomniałabym. Podczas spaceru jedna babeczka poprosiła mnie o zrobienie zdjęcia i wręczyła mi stary aparat, na kliszę. W dobie wszechobecnych cyfrówek trochę zajęło mi zaskoczenie, co powinnam teraz zrobić :) Oczywiście, wpatrywałam się tępo w tylną ściankę urządzenia, intensywnie poszukując wyświetlacza - i to zarówno przed, jak i po zrobieniu zdjęcia. Skąd mam niby teraz wiedzieć, czy wyszło? :)

sobota, 1 września 2012

komplement roku

Niewielu znam ludzi, którzy w sobotę budzą się o 7.30, jeśli nie muszą iść do pracy. Ja się budzę. Ale w końcu nikt nigdy nie mówił, że ze mną jest wszystko w porządku :)

Zmierzam więc na zakupy. Jeżyce już wstały. Szare chmury wiszą nad kamienicami, ale okoliczni koneserzy Chateau de Jabol tkwią dzielnie na swoich posterunkach pod monopolowym. Ulicami przemykają babcie, dzierżąc w dłoniach reklamówki z Biedronki. Na ulicy hałasuje śmieciarka, dzikie gołębie taplają się w kałuży czegoś, co niebezpiecznie przypomina jakieś ludzkie wydzieliny. No, sielanka.
W tych to uroczych okolicznościach przyrody, drogę zastępuje mi pewien nieznajomy Pan, odziany - egzotycznie jak na Jeżyce - od stóp do głów w jeans. Teatralnym gestem chwyta się za serce i, skłaniając lekko głowę, wykrzykuje:
- Witam, piękno wcielone w naturę...!

"Piękno wcielone" niniejszym oniemiało.

niedziela, 26 sierpnia 2012

ot, nobilitacja

Aj, ciągnęło mnie coś dzisiaj w stronę miasta. Przejść się po prostu po Jeżycach wieczorem, dojść do Opery, przemyśleć kilka spraw i sprawek. Pod Operę nawet dotarłam, ale pobyć w samotności już nie było mi dane. Albowiem...

...kiedy tylko usiadłam, na ławkę obok przyszedł o lasce starszy, na oko 90letni, pan. Ponarzekał trochę pod nosem na butelki postawione rzędem na ławce tak, że usiąść się nie dało. Ja, dobra dusza, zerwałam się zaraz mu te butelki wyrzucić do kosza. I tak własnie zaczęło się jedno z bardziej niezwykłych spotkań w ostatnim czasie. Bo nie myślcie, że udało mi się uciec :)

Poznałam wiele szczegółów z życia tego człowieka. Pokazał mi swoje odznaczenia, fotografie i legitymację członka Klubu Rezerwistów (czy jakoś tak). Bo to też był i nie byle kto - prawdziwy hrabia, herbowy! Aż mi głupio było, że siedzę obok w dżinsach, a nie powłóczystej sukni z rękami w małdrzyk i buzią w ciup. Otóż - Pan był synem tzw. "inteligencji", pary nauczycieli, ale za to już wnukiem najprawdziwszego hrabiego, pana na Wełnach. Żeby zostać dziedzicem należało spełnić trzy warunki: a) być synem pierworodnym, b) mieć na imię Ludwik, c) urodzić się w ziemiańskim pałacu. Matka pana Ludwika taksówką gnała z Obornik do pałacu tylko po to, żeby właśnie tam jej syn przyszedł na świat. Pan do dziś walczy o odzyskanie majątku (tamtejsi autochtoni zwracają się do niego nawet per "Panie Hrabio, da Pan na piwo").

Pan Ludwik zdobył wykształcenie pedagogiczne i inżynierskie. Ojca stracił na wojnie, matkę po jej powrocie z obozu koncentracyjnego. Budował wieżowce na św. Marcinie. Budował Zakłady Cegielskiego. Miał w PRL-u firmę budowlaną - zresztą, odznaczona go za działania opozycyjne. Teraz wykłada strzelectwo sportowe i budownictwo. Ach, zapomniałam, że jest też pułkownikiem w stanie spoczynku. Nie lubi hałasu i dzisiejszej, wulgarnej młodzieży. Lubi zwierzęta, program "Kocham Cię, Polsko", śledzić masonerię i wypić pół piwka przed snem. Od słowa do słowa - zleciały nam dwie godziny. Na sam koniec zostałam buchnięta w mankiet, obdarowana pudełkiem tic-taców i skomplementowana na kilka różnych sposobów. Przy czym Pan Ludwik szarmancko zapytał, kiedy znowu przyjdę, to przyniesie mi czekoladę oraz zaproponował podwózkę swoim "cienkusiem". Zdradził też, że ma dzisiaj imieniny i było mu bardzo miło spędzić je w moim towarzystwie. I że będzie się tym chwalił swoim kolegom :)

A na koniec, dwie prawdy życiowe:

"Betonowi nie można pozwolić zeschnąć na słońcu, bo robi się tzw. zeschły beton"
"Bo do miłości, moja kochana, najdroższa panno, potrzebna jest miłość fizyczna, miłość psychiczna i tzw. zainteresowanie życiowe"

Czego sobie i Wam życzę :)

piątek, 24 sierpnia 2012

zbiory i żniwa

Zdarzyło mi się wczoraj spacerować przez Jeżyce porą już bardzo wieczorową.
Czuje się wtedy doskonale oddech tej dzielnicy - czasami mocno nieświeży, czasem pachnący całodobową kwiaciarnią na Rynku. Jakaś nastolatka całuje się przez okno z młodym, na pierwszy rzut oka rodowodowym, tubylcem. Ktoś na poddaszu kamienicy nieznośnie fałszuje początek "Ave Maria" Gounoda, rzępoląc na czymś bliżej nieokreślonym. Z otwartego okna "Wawrzynka" słychać dziewczynę, rozmawiającą po hiszpańsku z prędkością katarynki... Cała masa opowieści. Najbardziej zastanowiło mnie jednak to, co zobaczyłam na Rynku.

Przechodząc obok, odruchowo spojrzałam w stronę straganów, o tej porze ciemnych i trochę upiornych. Widocznie tylko ja poczułam się dość nieswojo, bo jakaś starsza parka żwawo kręciła się po Rynku, schylając pod stołami. Kobitka wreszcie zawołała do swego towarzysza gromko:
- Stasiek! Znalazłam pomidora!

Freeganizm. Tylko taki smutny, jeżycki.

niedziela, 19 sierpnia 2012

na straganie, w dzień targowy


Targ Jeżycki był wydarzeniem, organizowanym przez Centrum Innowacji Społecznej SIC! Ogólnie rzecz biorąc, ich celem jest budowanie spójnej struktury społecznej wśród mieszkańców osiedli (szczegóły dla dociekliwych tutaj). Ideą Targu była wymiana rzeczy, które sa juz nam niepotrzebne na coś innego -  bezgotówkowo, coś za coś. Zrobiłam zatem szybkie przeszukanie swoich rzeczy. Parę sztuk biżuterii, której na pewno już nie założę, kilka książek, których na pewno już do ręki nie wezmę - i ruszamy. Głównie w celach obserwacji.

no to rozkręcamy imprezę :)

Zaskoczyła mnie naprawdę spora frekwencja. Były zarówno młode dziewczyny, tatusiowie w średnim wieku, jak i starsze panie. Z głośników leciały przeboje biesiadno-weselne,a organizatorzy częstowali gzikiem i ogórkiem. Bezzębni i wstawieni mieszkańcy Jeżyc tańczyli bez żenady na samym środku przejścia. Ciężko też czasami było się wymienić - bo co, jeżeli oferujesz książki, a pani, od której chcesz spódnicę, zupełnie nic nie czyta? 

Mała dziewczynka wymieniła u mnie małe, różowe kolczyki na bransoletkę. Choć ich nie założę pewnie nigdy, było mi miło patrzeć, jak bardzo cieszy się z nowego gadżetu. Bo chyba miała to być zabawa. Dlatego bardzo nie podobało mi się, że niektórzy próbowali zrobić na tym interes. Dziewczyny na stoisku obok na samym początku zapowiedziały, że u nich wszystko jest za 5 złotych. Chyba nawet nie udawały, że chcą podtrzymać ideę i na coś się wymienić. Sama ostatecznie też sprzedałam jedne korale - z tego względu, że jedna babka bardzo mnie o to prosiła. Bardzo jej się spodobały, a na Targu znalazła się przypadkiem, nie miała nic na wymianę. Zaraz zresztą sama wymieniłam "zarobek" na spódnicę. Więc ostatecznie było bezgotówkowo - chociaż i przy tej okazji ujawniła się pewnego rodzaju chciwość. Babka, której zapłaciłam za spódnicę, nie chciała ode mnie żadnej rzeczy, nic nie było w jej guście. Ok, to przecież normalne, rozumiem. Gorzej, że na koniec uprosiła mnie o korale, które oddałam jej za darmo. Próbuję to jakoś pojąć :)

Z fajnymi, młodymi dziewczynami wymieniłam chustę na kolczyki, kolczyki na kolczyki oraz książkę na... dwie pary kolczyków :) I bardzo mnie cieszyło, że książka została wzięta w obroty od razu, jeszcze na Rynku. Przecież o to chodziło, żeby dać niepotrzebnym rzeczom drugie życie. Nieważne, jaką torebka czy bluzka ma nominalną wartość - dla mnie nie ma żadnej, bo jest bezużyteczna. Mogę za to zyskać coś teoretycznie tańszego, ale bardziej przydatnego. I po co od razu robić z tego wielki biznes?

wszystkie korale zyskały nowych właścicieli

sobota, 18 sierpnia 2012

samoobrona

Hmm...
Szamarzewskiego, 8.30, sobota. Z daleka słyszę wywrzaskiwane wiązanki, gdzie najłagodniejszym z epitetów jest "Ty kurwo!". No jak nic po przepitej nocy facetowi się przypomniało, że go żona zdradziła. Zwłaszcza, że echo niesie jeszcze słabe: "Sebastian! Ale... Sebaaaastian!!!". Nic bardziej mylnego.

Na środku ulicy stoi koleś. Jak rozjuszony byk. Notabene, typowy mieszkaniec Jeżyc, jeśli potraficie to sobie wyobrazić. Naprzeciwko niego... taksówka. Koleś rusza na taksówkę, zupełnie jak w tej grze w tchórza, w którą bawi się w filmach amerykańska młodzież. Drąc się bez przerwy dopada drzwi taksówki, prawie je wyrywa, chce wytargać taksówkarza na zewnątrz. Ten się broni, próbuje zamknąć drzwi i w końcu udaje mu się - odjeżdża. Wściekły Sebastian próbuje jeszcze kopnąć samochód w zderzak, ale efektem tego jest tylko widowiskowa gleba na cztery litery. Sytuacja co najmniej jak z kiepskiego filmu gangsterskiego.

Co się stało? Otóż Sebastian rzeczony, z kobietą i małym chłopcem, szli za mną całą drogę na Rynek. Kobieta przez telefon referowała sprawę jakiejś koleżance - więc, pośrednio, także mi. Okazało się, że taksiarz zapatrzył się na numery domów, w związku z czym wjechał na ścieżkę rowerową, po której szła nasza ekipa. I prawie przejechał dziecko. Komentarz Sebastiana w tej sprawie? Usłyszałam, jak sam do siebie mruczy pod nosem "No mojego małego łobuza prawie przejechał..."
Hmm...

Edit: no to jest niesamowite. Jak się okazuje, nie było to ostatnie spotkanie dzisiejszego dnia z tą barwną postacią. Na Targu Jeżyckim Sebastian zapatrzył się bardzo na czerwone korale, które wyłożyłam na swoim stoisku. Koniecznie chciał je wymienić za... znaczki :) Bardzo był natarczywy. Ale po cholerę mi znaczek z niedźwiedziem polarnym? Resztką sił powiedziałam, że dam mu korale, jak wróci z kolczykami (i tak bym mu je dała, bo determinacja była godna podziwu). W pewnym momencie wyciągnął w ogóle w moim kierunku paczkę ćmików (zwróciłam mu uwagę, że zaraz przypali mi spodnie swoim petem) i mówi:
- Masz papierosa.
Ja na to takie:
- Eeee... nie, dzięki...
A on:
- GARDZISZ?? Gardzisz moimi papierosami??
No to wzięłam dla świętego spokoju. Wszak miałam w pamięci taksówkarza z poranka. Ostatecznie ów Sebastian dostał swoje korale (a także jedne inne i kolczyki), a w zamian zostawił mi... przenośne DVD bez baterii i ładowarki. Patrzę na nie i serio - umieram ze śmiechu :)

czwartek, 16 sierpnia 2012

tak to się robi

Mieszkam na dość spokojnej ulicy. No, może poza pewnym oknem z przeciwka, gdzie średnio raz na tydzień jakiś menel wrzeszczy do swojej partnerki "Wypierdalaj mi z tego domu, suko!". Nic specjalnego.

Naprzeciwko mojego balkonu znajduje się mieszkanie, przez którego okna - przy odrobinie dobrej woli - mogłabym oglądać TV non stop. O każdej porze dnia i nocy. Wiadomości, mecze, no wszystko. Od początku mnie to okno fascynowało - kto też może oglądać telewizję bez przerwy. Od dzisiaj wiem, że jest to niejaki pan Andrzej.

Pod oknem wyżej wymienionego zatoczył się przed chwilą jakiś wstawiony starszy pan. Pieczołowicie próbował upchnąć do kieszeni butlę zacnego trunku - jak myślę, było to 0,7 wina owocowego. Kiedy czynu prawie dokonał, ustawił się na baczność pod oknem i teatralnym szeptem wyrzekł:
- Andżej...! (serio to tak brzmiało)
Odpowiedziała mu cisza (a raczej telewizor).
- Andżeeej...!

Skutku nie było. Menelik machnął ręką, obrócił się dwa razy w miejscu i odkopytkował, nie mogąc się zdecydować, którą stroną chodnika iść. Nie minęła minuta, jak z okna wychylił się koleś - mniemam, że rzeczony Andrzej. Wprawnym okiem ocenił sytuację, po czym wypadł jak rakieta z klatki w kapciach wrzeszcząc:
- Romaaaaaaan!
 I pogalopował.

A w autku pod balkonem inny dziadek, oglądając się nerwowo przez oba ramiona, pałaszował czekoladki wprost z bombonierki.

No i niech ktoś mi powie, że to normalna dzielnica...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

niezmiennie

Powroty z daleka tez maja pewna specyfikę. Na przykład taką, że w lodówce pozostała tylko karma dla boskiej strony mojej osoby - a mianowicie: światło :) Co robimy? Idziemy na Rynek, rzecz jasna.
Tam niewiele się zmienia. Pan ze smyczami stoi, jak stał. Dziś zakupiłam, zgodnie z daną sobie obietnicą, smycz markową Wyższej Szkoły Gastronomii i Hotelarstwa w kolorze granatowym. Pan powiedział, że specjalnie wybierze dla mnie taka niezniszczoną i najładniejszą.
A na Rynku...? Feeria barw, morze zapachów. Pomidory za dwa złote, róże za złotówkę. Jabłka "słodkie i twarde, ale tak, że zęby można zostawić" (cytat dosłowny). Podczas zakupów u "mojego" Pana, przytaśtała się jakaś taka starsza babcia i zaczęła wnosić ochy i achy nad kapustą. Po czym zreflektowała się, że takie wielkiej główki, to ona nijak nie dźwignie, mając 1,50 m i chodząc o kulach. Zaproponowałam zatem, że odniosę jej tę kapustę do domu, jeśli chce. Pani się uśmiechnęła i podziękowała - powiedziałą, że kupi pół i sama doniesie. Szkoda w zasadzie, że nie chciała pomocy. Na pewno opowiedziałaby mi jakąś fajną historię, starsze babusie mają takie skłonności. Natomiast właściciel stoiska powiedział, że on owszem, chętnie pomoc przyjmie i czeka na mnie o 15.30, kiedy trzeba będzie ładować skrzynki do samochodu :)

I smaczek - kłótnia przy stoisku owocowym:
- Co się Pan tak pcha, taki gruby, tu kolejka jest, my tu stoimy, Pan się wciska z tym tłustym brzuchem...!
- No i dlaczego mnie Pani obraża, że gruby? Pani jest niekulturalna, tak się nie mówi do obcych ludzi.
- (Pani zapowietrzona) A bo to... Bo to... riposta taka była!!!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Jeżyce w Bieszczadach

Na 10 dni opuściłam ukochane Jeżyce i wybrałam się w Bieszczady, też ukochane. Wróciłam i będę wracać jeszcze wiele razy. Zawsze bowiem pojawia się coś nowego.
Pominę tym razem same góry, szczyty i widoki, bo to wiadomo (chociaż warto wspomnieć o siedmiogodzinnej trasie Tarnica-Halicz-Rozsypaniec - wracałam już na autopilocie, chociaż nie oparłam się pokusie zboczenia na samym końcu na stary, grekokatolicki cmentarz i ruiny cerkwi w Wołosatem). Kiedy już człowiek się wdrapie pod górę, widzi wszystko po horyzont. Ponadto: połoniny pełne kwiatów, hasające zające, szumiące potoki... Tylko trzeba pamiętać o ochronie przed wiatrem, bo wieje jak... na końcu świata :)

Co było nowego tym razem?

Po pierwsze - małe cerkiewki, zamienione na katolickie kościoły w latach '50. Urocze, drewniane, przytulone do kilkudziesięcioosobowych wioseczek w górach. Zwieńczone kopułami, doskonałe przykłady kunsztu ciesielskiego.

Po drugie - Baza ludzi... z mgły. Świetny pub, fantastyczny bar, obklejony zdjeciami, legitymacjami, nieważnymi dowodami, biletami i wszystkim, co jeszcze można tylko wymyślić. Ogromny wybór piwa (choć nie miałam czasu testować) i absolutnie urocze "Baziane" - lokalne piwo w małej butelce z odpowiednią etykietą. Chociaż smak nie powalił mnie na kolana.

etykieta, pieczołowicie odklejona z Bazianego


Po trzecie - słowackie Medzilaborce, w których znajduje się Muzeum Sztuki Nowoczesnej i wystawa prac Andy'ego Warhola, który urodził się był w tamtych okolicach.

Po czwarte - jedzenie w Chacie Wędrowca. Od naleśnika bieszczadzkiego z jagodami, po smażony ser - wszystko, czego próbowałam, było doskonałe. I świetny, ciepły klimat tego miejsca... Polecam każdemu, kto kiedykolwiek wybierze się w Bieszczady.

Po piąte - przypadkowy koncert zespołu "Cisza jak ta" w typowym, bieszczadzkim klimacie - gitary, flet, charakterystyczny wokal. I to wszystko zaraz przy domku, w ośrodku PTTK.

Po szóste i ostatnie - poranna kawa na schodkach. I zbieranie sił na powrót.

sobota, 4 sierpnia 2012

wyruszam

Historia z dworca w Poznaniu.

Na ostatnią chwilkę gnałam na dworzec, bo przyszło mi opuścić Poznań na dni kilka. Stoję w monstrualnej kolejce, odliczając minuty do pociagu, kiedy za mną - dysząc mi mocno w kark - ustawia się kobitka w średnim wieku. Po chwili mlaskania ze zniecierpliwienia, pyta mnie wreszcie:
- Przepraszam, a w tej kolejce to długo się stoi?

:)

piątek, 27 lipca 2012

Z serii sławni mieszkańcy Jeżyc: Małgorzata Musierowicz

Pisałam na samym początku, że książki Małgorzaty Musierowicz były - każda z osobna - moją Biblią w okresie lat cielęcych. Zaczytywałam się w "Idzie sierpniowej", "Córce Robrojka", "Kwiecie kalafiora" i całej reszcie cyklu, nie zwracając zupełnie uwagi na częstotliwość i chronologię. Duża sympatia do tych książeczek pozostała mi do teraz. Po pierwsze dlatego, że niosą pozytywny przekaz, mają w sobie dużo ciepła i prostoty. I nie zawsze wszystko tam jest cukierkowe - pary się rozstają, ludzie umierają. Nie zmienia się natomiast ogromny szacunek do drugiego człowieka, który stara się przekazać pani Musierowicz.

Małgorzata Musierowicz, z domu Barańczak, urodziła się na Jeżycach w 1945 roku. Jej młodszym bratem jest Stanisław Barańczak, poeta, twórca chociażby świetnego "Wypełnić czytelnym pismem".
Musierowicz sama twierdzi, że pierwsza jej powieść ("Małomówny i rodzina") powstała tylko po to, żeby mogła sama coś zilustrować. Z wykształcenia jest bowiem ilustratorką książek. "Szóstą klepkę", czyli pierwszą część cyklu, nazwanego potem Jeżycjadą, poprawiała kilkukrotnie, aż Nasza Księgarnia zgodziła się książkę wydać. Tak właśnie narodziła się jedna z najpopularniejszych serii książek dla nastolatek. Jeżycjada swoją nazwę wzięła od dzielnicy wiadomej :) Jeżyce są tu najczęściej centrum wydarzeń. W kamienicy przy Roosevelta 5 mieszka bowiem rodzina głównych bohaterów - Borejkowie. Począwszy od pierwszych książek, aż po najnowszą - "Sprężynę", śledzić możemy dzieje czterech panien Borejko, przeżywających pierwsze i drugie miłości, biorących śluby, mających dzieci. A do tego dołączą jeszcze cała zgraja "krewnych i znajomych", podlana sosem z prostych mądrości, łacińskich cytatów i bezpretensjonalnego humoru. Ponadto, pani Musierowicz wydała także kilkanaście pozycji dla dzieci (pamiętacie "Hihopter"?), nietuzinkowe książki kucharskie, zbiory felietonów i autobiografię. Zdobyła mnóstwo nagród, literackich i nie tylko. Sama o sobie mówi, że uwielbia wszystko, co z książkami związane: czytać, pisać, ilustrować, oprawiać...


Pani Musierowicz wiele lat mieszkała na Jeżycach, chyba na Słowackiego (kiedyś napisze więcej o tej ulicy, bardzo ja lubię). Teraz mieszka pod Poznaniem i za zgiełkiem nie tęskni. Mówi za to, że Jeżyce z Jeżycjady przeniosły się razem z nią, ponieważ zachowała je w głowie. Jej Borejkowie kochają Jeżyce, zachwycają się secesyjnymi kamienicami, spacerują wszędzie na piechotę. To przecież zupełnie jak ja :)

Pisząc o biografii, korzystałam z informacji na oficjalnej stronie Małgorzaty Musierowicz. A na deser okładka mojej absolutnie ulubionej części:

Jak to powiedział Baltona:
"Deszcz leje, dziewczyny płaczą,
wszystko to są normalne przyrodnicze zjawiska" :)


sobota, 21 lipca 2012

zakaz handlu

Taka mnie refleksja złapała dzisiejszego poranka...

Na Kraszewskiego minęłam dziś śniadoskórego, żebrzącego człowieka. Klęczał na chodniku, w ramionach trzymając śpiącego kilkulatka. W niebieskiej baseballówce miał kilka groszy.

Na Rynku stał natomiast starszy już Pan. W ręku trzymał kilka plastikowych długopisów i smycze reklamowe - jak podejrzewam, firm zupełnie przypadkowych. Opierał się ciężko o stoisko z butami i mamrotał pod nosem, zachwalając swój towar. Zauważyłam jednak, że kilka kobiet podeszło do niego i rzeczywiście te smycze kupiło.

Musze przyznać, że Pan Od Smyczy wywarł na mnie kolosalne wrażenie. O ile łatwiej byłoby mu usiąść na jakiejś ryczce, wyłożyć przed siebie czapkę i żebrać o drobniaki. On podjął się rzeczy znacznie trudniejszej - sprzedawania rzeczy teoretycznie bezużytecznych - bo kto z nas kupuje reklamowe długopisy? Jasne, podejrzewam, że zainteresowanie jego asortymentem po części było podyktowane litością, ale to przecież nieważne. Podziwiam Pana Dziadka, za tydzień sama chyba zaszaleję, kupię smycz i będę ją z dumą obnosić przy kluczach.

A żebrak? Był to człowiek stosunkowo młody, w sile wieku. Nie chce oceniać po pozorach, ale wydaje mi się, że bez problemu mógłby podjąć jakąś pracę. Nie wiem, co popycha ludzi do żebrania. Czy jest to naprawdę tak intratne zajęcie? O ile jestem w stanie pojąć jeszcze ludzi ciężko chorych czy naprawdę już wiekowych - o tyle w innym przypadku nie potrafię zrozumieć. Dla mnie to poniżenie. Jest taka starsza Pani, mała, siwa, zgarbiona, z warkoczykiem i prostym fletem. Staje w różnych punktach Starego Miasta i wydmuchuje z tego instrumentu dźwięki bez żadnego ładu i składu, zupełnie przypadkowe. Ale - coś z siebie daje. Nie miałabym oporów, żeby ją poratować groszem. Natomiast nigdy nie wspomagam młodych żebraków.

I na koniec - urzekają mnie kobitki, które ustawiają się na obrzeżach rynku z pojedynczymi bukiecikami kwiatów czy pęczkami szczypiorku. Tak "na dziko", bez wykupionego miejsca. Tym bardziej, że nad ich głowami widnieje malowniczy szyld z napisem "Zakaz handlu" :)
 

koloryt Rynku Jeżyckiego :)

niedziela, 15 lipca 2012

Z serii sławni mieszkańcy Jeżyc: Katarzyna Bujakiewicz

"Dzień dobry, Krysia Tuchałowa. Zielone poproszę!" mówi Kasia Bujakiewicz w filmie Piotra Wereśniaka, noszącym tytuł "Zróbmy sobie wnuka". Adresatem tej wypowiedzi jest sygnalizator świetlny. Wiejska dziewczyna nie waha się też cofnąc z połowy pasów, żeby grzecznie sygnalizatorowi podziękować.

Musiałam zrobić małe śledztwo, żeby sprawdzić, czy Kasia Bujakiewicz - o której wiedziałam,że mieszka w Poznaniu - rzeczywiście jest z Jeżyc. Napatoczyła mi się reklama apartamentowców przy Kościelnej, które rzeczona aktorka firmuje swoim nazwiskiem i deklaruje, że wybrała je, jako miejsce do życia. Dlaczego mnie to nie dziwi? :)

Katarzyna Bujakiewicz urodziła się w Poznaniu w 1972 roku. Choć skończyła tu I LO, wywiało ją na studia do PWST do Wrocławia. Potem jednak wróciła. Obecnie gra w poznańskim Teatrze Polskim (byłam bardzo niepocieszona, że trafiłam tam na drugi skład aktorski "Amatorek" i nie dane mi było zobaczyć Kasi na żywo). Znana jest ze szklanego ekranu, występuje w wielu polskich serialach. Ja z kolei widziałam ją we wspomnianym wyżej "Zróbmy sobie wnuka", która to komedia bardzo mi się podobała, ze względu na swoją teatralność (choć przeważają opinie, że była nudna jak flaki z olejem). Ostatnio widziałam ją tez w "Listach do M.".

Katarzyna Bujakiewicz deklaruje miłość do Poznania. Jest zapaloną kibicką Kolejorza. Nie chce wyprowadzać się do Warszawy ani nigdzie indziej - ceni Poznań ze względu na zieleń, pewnego rodzaju kameralność i stosunek mieszkańców do siebie nawzajem. Rok temu, w ramach swoich obowiązków jako ambasadora Poznania - miasta-gospodarza UEFA EURO 2012, czytała jeżyckim dzieciom bajki na placu Asnyka (info tutaj). Co prawda na Rynku jeszcze jej nie spotkałam, ale zapewne wszystko przede mną.

Ach, zapomniałabym o jednej, jakże ważnej roli...

sobota, 7 lipca 2012

Homo Menelus

Jeżyce to specyficzna dzielnica.

Z racji tego, że pelna jest starych, rozsypujacych się kamienic i śmierdzących, zasikanych podwórek, również i towarzystwo jest czasami raczej nieciekawe. Ludzie tutaj nie śpią na kasie. Mnogość lombardów i lumpeksów wskazuje raczej na tendencję odwrotną. Osobny rozdział, obok chłopaczków w dresach (którzy, mam nadzieję, nigdy na mój blog nie natrafią), stanowią Panowie Menelowie.
Pan Menel to typ dość malowniczy i obdarty, w wieku 50+. Często wąsaty. Nierzadko zataczający się. Gatunek ten przesiaduje pod jedną z Żabek lub całodobowym monopolowym. Już mówię, dlaczego z wielkiej litery, z szacunkiem. Otóż Panowie Menelowie to naprawdę mili kolesie. Ani raz jeden nie spotkało mnie z ich strony nic niemiłego - przeciwnie.

Dla przykładu. Wybieram się do tzw. miasta, odziana przyzwoicie, aczkowiek nie superszałowo. Po drodze na przystanek mijam zbitą grupkę, która uśmiecha się do mnie już z daleka. Iii... no tak, jak zawsze. "Panienko śliczna, czy my możemy przeszkodzić? Bo do winka nam paru groszy brakuje...". Spotyka mnie to średnio kilka razy w tygodniu. Powiem szczerze, że jakbym tym razem miała jakiegoś grosza w portfelu, to nawet bym im dała. Za szczerość. Uprzejmie jednak powiedziałam, że szalenie mi przykro, ale nie mam nic przy sobie. Co na to Panowie Menelowie? "No trudno, pewnie Panienka idzie na imprezę gdzieś. To miłego wieczoru życzymy". Plus uśmiech i pełna, menelska kultura. Nie wiem, jacy są poza takimi sytuacjami. Nie wiem, czy w domu nie biją swoich żon, matek i córek - nie mnie to oceniać. Z mojego punktu widzenia: mam całkiem przyzwoite sąsiedztwo.

piątek, 6 lipca 2012

Z serii sławni mieszkańcy Jeżyc: Peja

Jak się okazuje, jest nas więcej. To znaczy nas - wielbicieli Jeżyc.
Pamiętam wycieczkę z klasą do Warszawy, całe dziesięć lat temu. Z dyktafonu puszczaliśmy wtedy muzykę - a "Głucha noc" była absolutnym hitem. Zresztą, właśnie wtedy tryumfy święciła płyta składu Slums Attack "Na legalu?". Peja był znany wszystkim nastoletnim wielbicielom kultury hip-hopowej, która wówczas była bardzo popularna. I kto by pomyślał, że po latach idol z lat cielęcych stanie się moim sąsiadem? :)

"Z biedy Peja się wywodzi", jak śpiewa sam zainteresowany. No tak, wychował się na ulicy Staszica, która nawet teraz nie jest zbyt zachęcająca. Zresztą, ulice: Wawrzyniaka, Staszica i Polna, uważane są za tzw. Trójkąt Bermudzki. Znaczy się - wchodzisz, ale już nie wychodzisz. Choć, po prawdzie, jak dotąd nie miałam żadnego problemu, nawet po zmroku. Ale odpukać. Tfu, tfu.

Ok, do rzeczy. Peja urodził się jeszcze jako Ryszard Andrzejewski. W latach '90 amatorsko zaczął tworzyć muzykę, W 1993 roku z Icemanem założył Slums Attack. Potem miał krótki romans z Nagłym Atakiem Spawacza, gdzie zdissowali Liroya, aż mu w pięty poszło. No i poszło - Slums Attack został dostrzeżony i wydał dwa tytuły. Potem Latkowski nakręcił swoich "Blokersów" (chyba obejrzę raz jeszcze, tym razem z jeżyckiej perspektywy - bo tu przecie prawie nie ma bloków). No i wreszcie - ukazało się "Na legalu?", wspomniane wyżej, które pokryło się platyną. Potem było różnie: koncerty, oskarżenia, dissy, podejrzenia plagiatu, brak tantiem, rozwiązanie Ski Składu, "Reprezentuję biedę" i "Życie kurewskie", pojednanie z Killaz Group, koncerty raz jeszcze, projekt Rychu Peja SoLUfka. I zadyma na koncercie, kiedy Rychu rzucił w stronę fanów: "Wiecie, co z nim zrobić" (szczegóły: tutaj).

Peja zawsze powtarza, że z Jeżyc się nie wyniesie, bo kocha to miejsce. Na Staszica już nie mieszka, choć niedaleko. Często opowiada o swoim lokalnym patriotyzmie. W MTV Cribs pokazuje pusta lodówkę i trzypokojowe mieszkanie, które mu zupełnie wystarcza. Nie ma prawa jazdy. A z Decksem gada, stojąc topless na balkonie (true story!). Taki jeżycki chłopak z niego :)

Wszelkie biograficzne info czerpałam z oficjalnej strony Slums Attack. No i nie mogłam sobie odmówić...



edit: Obejrzałam "Blokersów". Rzeczywiście, brama na Szamarzewskiego, w której siedzą "chuligani", wciąż jest okupowana przez menelstwo różnego typu. Ciekawe, czy to Ci sami kolesie...? A Peja (jeszcze w wersji "chudy szczaw") miał jakiś niejasny związek z Ratajami, nieładnie...

sobota, 30 czerwca 2012

grunt to się ustawić

Tak sobie myślę, że Rynek Jeżycki w sobotę to chyba taki rytuał. Jedna z niewielu rzeczy, od których mogę się uzależnić. Nawet jak lodówkę mam wypchaną jadłem wszelakim, to i tak w sobotę rano idę na spacer na Rynek. Panuje tam świetny klimat i - doprawdy - nie wiem, co zrobię zimą.
Kilka już razy widziałam charakterystycznego, starszego faceta - brudny, ze skołtuniona brodą. Wygląda na bezdomnego. Tym razem jednak facecik nawiązał kontakt.

Stałam w kolejce do jednego ze straganów z owocami, kiedy podszedł i do mnie i cichym, żałosnym, przepraszającym tonem zapytał, czy nie kupiłabym mu czegoś do jedzenia. Dość odruchowo powiedziałam, że nie ma sprawy, po czym po namyśle zapytałam - czy może coś konkretnego. I tu zaczęła się litania. Bo on lubi banany, ale bananów nie może, bo jest bezglutenowcem. Więc może arbuza? On bardzo lubi arbuzy. Tylko, żebym wybrała takiego czerwonego w środku. To znaczy, jakiegokolwiek kupię, taki będzie dobry, ale żeby może tego czerwonego, bo one takie słodkie o tej porze roku. Przyznam szczerze, że nie wiedziałam, czy śmiać się czy co zrobić. Człowiek głodny raczej nie wybrzydza prawda? Ale co tam. Ja od 5 złotych nie zbiednieję, a jak tu odmówić człowiekowi jedzenia (a raczej picia, bo arbuzem to się na długo nie posili). W momencie, kiedy kupowałam facecikowi arbuza, on już miał ugadaną następną osobę w kolejce i obwąchiwał czereśnie :) No, niezły biznes. Może sama się tak ustawię następnym razem.

Zresztą. Niech mu będzie na zdrowie :)

sobota, 16 czerwca 2012

sezon na czereśnie

Typowa sobota na Rynku Jeżyckim. Wszyscy robią zakupy. Jednocześnie.

Łażę więc między straganami, z prawej i lewej atakują góry dobra owocowo-warzywnego. Myślę sobie: „No tak, czerwiec, ciepło, słońce, Euro (nie pytajcie mnie, jaki to ma związek, ale teraz wszystko ma związek z Euro) – należałoby nabyć czereśnie. Drogą kupna".
Rodzajów mnóstwo. „Krajowe”. „Sercówki”. „Słodkie”. „Bardzo słodkie”. Wreszcie trafiłam na taki, które bez wątpienia będą mi smakować.

empirycznie sprawdzone - rzeczywiście nie było :)

sobota, 9 czerwca 2012

kochamy jak Irlandię


Jakaś irlandzka grupa kibiców zrobiła sobie punkt zbiorczy tuż pod moim blokiem. Poznać ich nietrudno, bo po zielonym. Tym samym Pan Menel, tubylec, postanowił nawiązać z nimi kontakt. Początkowo coś tam opowiadał o Lechu, o Poznaniu, o stadionie, o Euro - głośno i powoli, żeby na pewno Irlandczycy zrozumieli. Dziwnym trafem nie rozumieli. Wystarczyło jednak, że w międzynarodowym języku sportu Pan Menel wypowiedział magiczne słowa "Robert Lewandowski", a nić porozumienia została nawiązana :)

Podszedł też drugi menel, widocznie głupszy, albowiem nasz Pan Menel powiedział do niego kulturalnie: "Robert, nie pierdol naszym irlandzkim kibicom jakichś głupot".

Chyba pójdę ich ratować :)
Albo nie. Zaczęli śpiewać "Bohemian Rhapsody" i piją razem piwo na krawężniku. Pełna integracja :)

środa, 6 czerwca 2012

marketing szeptany

Kraszewskiego. Stoję w kolejce do bankomatu bardzo popularnego banku. W długiej kolejce. Przede mną starsza kobitka. W pewnym momencie podchodzi do niej znajoma jakaś i odzywa się w te słowa:

- Ty wiesz, Krysia...? Zmieniłam ostatnio bank. I już nie muszę stać w kolejce do bankomatu!

Mogę się założyć, że gdyby usłyszał to spec od reklamy owego banku, podskoczyłby z radości pod sufit. Choć brzmiało to jak wyświechtany slogan, było jak najbardziej szczere - no i skuteczne. Społeczny dowód słuszności. Aż mnie wierci w środku z ciekawości, czy Krysia też zdecydowała się zmienić bank :)

piątek, 11 maja 2012

Semafor w Meskalinie

We wtorek przeszłam się do Meskaliny na maraton filmów z Festiwalu Filmów Animowanych SE-MA-FOR. Jeżeli mówię "przeszłam" to naprawdę mam to na myśli, bo był to długi spacer z Jeżyc na Stary Rynek i z powrotem.
Animacja była po pierwsze poklatkowa, po drugie zupełnie inna, niż niektórym się może kojarzyć. Nie były to bowiem bajki dla najmłodszych, zdecydowanie. Mogłam zobaczyć kilka naprawdę mocnych, wzruszających obrazów. I przekazu nie zakłócało ani trochę to, że główne role grały na przykład lalki. O wydarzeniu więcej tutaj: http://poznan.culturowo.pl/festiwal-filmowy-se-ma-for-e17467/ 
Można znaleźć tam tez listę wyświetlonych animacji.

A mnie ujęło "Bottle" autorstwa Kirsten Lepore. Moim zdaniem wieloznaczne. Ale nie powiem nic więcej, bo najlepiej obejrzeć i samemu wydać sąd.


wtorek, 1 maja 2012

moja Jeżycjada

Jeżyce.
Jak dla mnie to najbardziej "poznańska" dzielnica Poznania. Wylądowałam tu zupełnym przypadkiem i wiem jedno - nie chcę przenosić się nigdzie indziej.

Jeżyce fascynowały mnie na długo przed tym, jak zdecydowałam się przejechać szmat drogi i zamieszkać w Poznaniu.  Jak większość nastolatek zaczytywałam się w serii książek o rodzinie Borejków. Autorka, Małgorzata Musierowicz, akcję swoich powieści (skądinąd fantastycznych - czytam do teraz) osadziła właśnie w tej starej dzielnicy, gdzie pełno jest dużych willi i starych kamienic z rzeźbionymi balkonami. Już wtedy wydawały mi się miejscem niezwykłym. Zwiedzałyśmy je zresztą z koleżanką, zaraz po przyjeździe do Poznania. Wtedy jednak nie mogłam poczuć tego, co czuję, od kiedy stało się to moim miejscem do życia. Jeżyce. Je-życie :)

Mieszkałam w kilku różnych miejscach w Poznaniu - żadne z nich nie oddycha tak mocno, jak Jeżyce. Żadne nie jest tak barwne, dosadne i pełne niezwykłych sytuacji.