piątek, 16 stycznia 2015

Syn marnotrawny

Zanim zacznę historię właściwą - dygresja: nie uważacie, że w tramwaju powinna być specjalna strefa dla tych, którzy czytają książki? Jakaś ławeczka, podpórki, cokolwiek. Miałam ostatnio do czynienia z jednym książkowym cyklem i pochłonął mnie on do tego stopnia, że zaczęłam czytać w tramwaju - i to mimo choroby lokomocyjnej.
Nie, to nie Harlequiny.

W każdym razie uwiesiłam się wówczas jedną ręką na trzymadełku przy szybie, książkę oparłam drugą na najbliższym oparciu i - równoważąc kołysanie tramwaju umiejętnym balansowaniem wypełnioną torbą - jechałam sobie w najlepsze do pracy. W rzędzie siedzisk, przy którym stałam, siedzieli natomiast kolejno: dziecko, mama i drugie dziecko, płci męskiej, zwane Dominikiem. Dziecko owo zabawiało się w czasie jazdy grzebaniem w nosie i rozmazywaniem znalezisk na szybie. Słodziak.

Dramat zaczął się w momencie, w którym rzeczony Dominik (lat ze cztery na oko, ubogi zasób słownictwa, ograniczający się do "alo" [telefon komórkowy - przyp. tłum.] i "mama" [mama - przyp. tłum]) postanowił stać na siedzeniu, a jego rodzicielka absolutnie się temu sprzeciwiła. Dzieciak najpierw matkę uszczypnął, a kiedy powiedziała mu, że boli - plunął jej prosto w twarz.

Zatkało mnie.
Nie wyobrażam sobie nawet, jak przykro i wstyd musiało być tej kobiecie. Nastąpiła seria krzyków, z której widzowie dowiedzieli się, że Dominik ma zakaz na telewizję i zabawki. W małolacie ruszyło się chyba w końcu sumienie i nieśmiało spróbował nawiązać kontakt, wołając mamę. W odpowiedzi usłyszał:
- Od dzisiaj nie masz  już mamy!

A mnie zatkało po raz drugi.

wtorek, 13 stycznia 2015

W stronę światła

Ogólnie w moim życiu jest tak, że panicznie boję się psucia się rzeczy codziennego użytku. Awarie spłuczek i kranów, zawieszający się komputer czy doprowadzenie do porządku roweru po zimie to zadania, które przerastają mnie absolutnie i w obliczu których zamieniam się w bezradne, chlipiące nieszczęście. Wyobraźcie sobie więc wczoraj moją rozpacz czarną, kiedy w moim domu najpierw strzeliła żarówka, potem korki, a potem ciemność. Znaczy - ciemność nastała, nie strzeliła. A ja w szufladzie dokładnie dwa śrubokręty i młotek. I nic ponadto, nawet latarki.

Resztką przytomności sprawdziłam nieszczęsne korki i umieściłam w pozycji pożądanej. Bez efektu, motyla noga. Znaczy: sprawa jest grubsza.
Jak powszechnie wiadomo, jedyną osobą, która zna się na korkach, zakamienionej pralce i linkach hamulcowych jest tata, więc naturalnym krokiem był telefon po pomoc. Zupełnie nieważne, że owa pomoc znajduje się trzysta kilometrów dalej i niewiele może zdziałać. Ostatecznie więc, pełna obaw, drżącą ręką wystukałam numer Pogotowia Energetycznego.

Przyjechał Pan. Dwa polary, wysłużony dres, wielkie torbiszcze i latarka sprawiły, że z miejsca zaufałam jego umiejętnościom technicznym. No Pan ewidentnie w stadium fachowca. Nie minęło 15 minut, jak lodówka zamruczała uspokajająco, a router błysnął wesoło zielonym światłem. Pełna wstydu i skruchy za wadliwą żarówkę podjęłam się próby wytłumaczenia Panu mojej - pożałowania godnej - indolencji. Pan, zerkając jednym okiem na spisywany protokół, odparł tylko:
- Pani kochana, to to nic! Taki drobiazg to się po prostu zdarza! W weekend to mieliśmy historię - trzasnęło w sobotę wieczorem, a że coś dużego, to tylko Enea ma dostęp. Więc całą sobotę i niedzielę rodziny były bez prądu. I nawet jedna Pani mówi do mnie: ale ja dzisiaj męża pochowałam, jakże to mam siedzieć po ciemku! No a co ja jej mam poradzić, jak ja tylko korki mogę naprawić...

Mężowi już nie pomogę.