sobota, 29 listopada 2014

Szewcy

Zaprawdę powiadam Wam: jeśli się chce znaleźć szewca na Jeżycach to trzeba się trochę nagłówkować. Wyszukiwarka niewiele pomaga, mapa jeszcze mniej. Z pomocą przychodzą znajomi, którzy usłużnie podpowiadają, w jakich bramach i oficynach kryją się przedstawiciele tego szlachetnego, acz zapominanego - w dobie konsumpcjonizmu - zawodu. Ale dobra nasza, pierwsza przeszkoda pokonana.

Druga - to godziny pracy. Jak się okazuje, szewc pracuje mniej więcej w godzinach 10-16 od poniedziałku do piątku. Pozostając w nurcie konsumpcjonizmu - ok, ludzie, którzy gnają za pieniądzem i robią oszałamiające kariery nie noszą butów do szewca, tylko kupują nowe. Jednakowoż moje gnianie odbywa się najwidoczniej w ograniczonym zakresie, ponieważ jestem do obuwia dość przywiązana, a poza tym chciałam tylko, żeby ktoś je podkuł.  Szpilki maja niepokojącą tendencję do tracenia fleczków na jeżyckich dróżkach.

Po wszystkich tych przejściach, pokonując trudności i korzystając z dnia wolnego, stanęłam wreszcie z wyrazem triumfu na twarzy w drzwiach malutkiej, szewczej kliteczki, pod pachą dzierżąc pokaźny pakiet hurtowych ilości szpilek wszelkich kolorów. A co. Drugim razem mogę już nie mieć okazji, więc podkuwam się na zaś.

Powitała mnie Pani starsza, która zresztą od progu nadawać zaczęła o tym, że jest takim dobrym pracodawcą, że swoim pomocnikom wolne dziś dała, bo to po święcie. Sama do pracy przyszła. A potem zaczęłyśmy - jak to dwie baby - pogaduchy o butach. Że tyle tych szpilek przyniosłam, to pewnie lubię, ale - ho, ho, tak, tak - chodzić w szpilkach to trzeba umieć! Pani, na ten przykład, nauczyła się, kiedy była młodsza i miała własny sklep we Wiedniu (!).
A na sam koniec usłyszałam jeszcze:
- Bo ja mam 70 lat, a moje najwyższe obcasy mają 16 centymetrów! I ja wciąż w nich chodzę!

I obyśmy wszyscy mogli się tak pochwalić za lat kilkadziesiąt!
Choć rozumiem, że Panowie niekoniecznie mogą chcieć ;)

środa, 12 listopada 2014

Legendy poznańskie: mrok i zwidy

Dawno, dawno temu... No, może nie za górami i lasami, tylko na tym oto fragmencie Internetu, obiecałam Wam, że kiedyś nastąpi druga część cyklu o poznańskich legendach. Najstarsi górale już pewnie zapomnieli, że tak miało być. Okazuje się jednak, że nie znacie dnia ani godziny, kiedy zbierze mi się na wynurzenia :) A ja, celem dalszej edukacji, zakupiłam jakiś czas temu nawet odpowiednie oprzyrządowanie książkowe. Ha! Taka jestem! Poprzednio mówiłam o legendach, które są swoistą popkulturą opowieści o dawnym Poznaniu. Tym razem trochę więcej na tematy pełne koszmarów, majaków i straszydeł. Tak przy okazji listopada.
Uwaga, niniejszym kontynuuję.

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że w mieście występują duchy różnej maści i istnieje prawdopodobieństwo, że na jakimś właśnie siedzicie. Toteż umośćcie się wygodnie i powstrzymajcie może od oglądania za siebie. Na wszelki wypadek :)

Otóż w razie, gdyby ktoś miał w planach być zjawą poznańskiej Katedry, to muszę rozczarować - miejscówka jest już zaklepana. Straszył tam po śmierci imć pan Wawrzyniec Powodowski, kawaler maltański, żyjący w XVI wieku. Ogólnie rzecz biorąc był całkiem niezłym człowiekiem, zdarzyło mu się jednak popełnić morderstwo w afekcie, do którego nigdy się nie przyznał. Wyrzuty sumienia zjadły go na amen, a i po śmierci jeszcze dręczyły duszę, każąc przez rok błąkać się po Katedrze podczas nabożeństw. Żeby było bardziej dramatycznie, po raz pierwszy pan Wawrzyniec ukazał się w czasie własnego pogrzebu, po tym, jak z ambony padły słowa: Wiemy, że już nie wstaniesz, Panie Wawrzyńcu...
No to się musieli zdziwić ;)

Nie mniej dramatyczną historię ma za sobą Ludgarda, której widma wypatrywać możecie w okolicach Wzgórza Przemysła. Może jej towarzyszyć milczący rycerz na czarnym koniu, w zależności od tego, w którą wersję legendy wierzymy. Ludgarda była żoną Przemysła II, podobno nawet wpadli sobie w oko i całkiem się lubili, co na XIII wiek wcale nie było oczywistością. Niestety, niestety - potomstwa jak nie było, tak nie było i Przemysł, za namową swojej matki (teściowa...) najpierw kochaną żonę zamknął w komnacie, za jakiś czas dźgnął sztyletem i dla pewności kazał jeszcze udusić. Na tyle skutecznie, że jak następnym razem ktokolwiek miał okazję się na nią gdzieś natknąć, była już perłowobiała i całkiem przezroczysta. Za to potem zamordowali jego. Karma powraca.
Inna legenda głosi, że Ludgarda była niewierna żoną i zdradzała męża z owym rycerzem na czarnym koniu. Akurat.

Z pomniejszych straszydeł mamy duchy, zamieszkujące piwnicę kamienicy przy ul. Żydowskiej. Nabyły ją całkowicie legalnie, prawem dziedziczenia, jako dzieci mieszkającego tam złotnika, a to, że ich matką była upiorzyca, nie powinno absolutnie mieć żadnego znaczenia. W pewnym domu na Chwaliszewie można było z kolei napatoczyć się na cały oddział zjaw z widmową główką dziecka na czele. W obecnym Muzeum Archeologicznym, a dawnym klasztorze benedyktynek, ukazywała się cała plejada rozmaitych strzyg pod postaciami psa, kota, grzesznych, zmarłych zakonnic czy nawet księdza, którego czaszkę ktoś wyniósł z krypty. I, co ciekawe, zawsze straszyły nowicjuszy. Czyżby miał to być sprawdzian?

Do tych oto widm udało mi się dotrzeć drogą śledztwa - a to pewnie i tak jakaś kropla w morzu, bo tajemniczych i niebezpiecznych miejsc na pewno jest w Poznaniu więcej. I nie mówię tu bynajmniej o jeżyckich bramach :)

To co?
Następnym razem, dla odmiany, o diabłach? :)