czwartek, 25 lipca 2013

gratis

Ja doskonale wiem, że mnie coś tak jakby nie ma ostatnio, ale szlajam się właśnie po połoninach. Jednak trudno być w dwóch miejscach naraz.
A zatem historia bieszczadzka.

Tak się szczęśliwie składa, że nocleg wypadł w Piotrowej Polanie w Wetlinie, miejscu najbardziej cichym, spokojnym i ciepłym, jakie można sobie wyobrazić. Dzisiaj, po zasłużonym obiedzie (grzbiet Połoniny Caryńskiej nareszcie pod stopami!), zmywanie wypadło na mnie. Tak zwany wodopój mamy wspólny z cała ferajną z ośrodka. No dobra. W formie starej wiedźmy (twierdzenie jak najbardziej uprawnione, z uwagi na zjarany na buraczkowo nos i zwichrowany kołtun na głowie) stanęłam sobie obok ślicznych, różowych dziewczyneczek, a umysł mój odpłynął w niezbadane rejony świata resztek obiadowych i płynu do naczyń. Moje kilkuletnie towarzyszki szybko przywołały go jednak z powrotem:

- Mam takie długie włosy, ale W PEŁNI naturalne. Przedłużanie tyle kosztuje... zresztą, teraz wszystko kosztuje. Zdrowie nawet kosztuje!
- Nooo... Tylko powietrze jest za darmo...
- Coś Ty! Skąd się bierze powietrze?
- No z drzew.
- Właśnie. A drzewa trzeba najpierw kupić i zasadzić. Moja droga, mówię Ci, w życiu za darmo jest tylko życie...

Darmowe, ale bezcenne :)

wtorek, 16 lipca 2013

Belka w oku

Jestem wstrętnym, niedobrym, okropnym wręcz podsłuchiwaczem.

Na szczęście - dla szeroko pojętej ludzkości - teraz mam trochę mniej okazji, bo poruszam się raczej jednośladem (co zresztą czyni ze mnie wyizolowaną indywidualistkę). Kiedy jednak okazja się nadarza, wykorzystuję ją do cna - do cna!
Chociaż z drugiej strony - podsłuchuję przecież tylko w miejscach publicznych.
Właśnie.

Ona (młoda pasażerka tramwaju): No ja pierdolę. No kurwa mać, to w ogóle bez sensu jest.
On (młody towarzysz rzeczonej pasażerki tramwaju): Tej, weź nie przeklinaj, wieśniaro! Ja wiem, że Cię to wkurza, ale to jest miejsce publiczne, ono się rządzi swoimi prawami! Nie można tak wulgarnie, tu są inni ludzie, co Ty sobie wyobrażasz!. Mi to przeszkadza, drażni mnie taki język. I mogę się założyć, że wielu ludzi też. Mówię Ci, uważaj, bo jeszcze Ci ktoś kiedyś wstanie i przyjebie.

Ups.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Posłuchaj Miasta Kobiet. Jeżyce Story.

Mam w życiu jakieś ogólnie pojęte szczęście (tfu, tfu przez lewe ramię - żeby nie zapeszyć).
Zazwyczaj przejawia się ono rozmaicie, ale bardzo mnie cieszy, że ostatnio postanowiło zwizualizować się bardzo namacalnie w postaci podwójnego zaproszenia na Jeżyce Story. Miasto Kobiet - część czwarta.

Kot - symbol czwartej części.
Poprzednie to słoń, jerzyk i szczur.
O tym cyklu Teatru Nowego pisałam już przy okazji wizyty na Lokatorach (jeśli ktoś olał i chce powrócić - okazja czyha tutaj). W skrócie: pierwszy dokumentalny serial teatralny, który za obiekt wybrał sobie Jeżyce: dzielnicę jednocześnie piekielnie uniwersalną i niesamowicie szczególną.
Dziś wiem, że Lokatorów oglądało mi się z przyjemnością. Miasto Kobiet natomiast oglądało mi się z zachwytem.

Nie będzie to jakaś recenzja teatralna, bo ja się do recenzowania nie nadaję. Mam za miękkie serce. A bohaterki mówią zresztą, że "wkurwiają ich krytycy". Wulgaryzmy też są użyte celowo.
Kilka rzeczy w tym spektaklu spowodowało refleksję, kilka innych niepohamowane ataki śmiechu. Było o kobietach. Od takich małych, które wystąpiły w postaci nagrania z USG i urodzą się dopiero za miesiąc, aż po ostatnią lwicę ze Starego ZOO, Dianę, po której dziś pozostała już tylko ulubiona zabawka: kamienna kula. O macierzyństwie, feminizmie, kotach i tym, że wymaganie dużo od siebie może wkurwiać, bo wtedy inni też zaczynają wymagać. Podziwiam obsadę (Edyta Łukaszewska, Agnieszka Różańska, Dorota Abbe i Irena Dudzińska) za umiejętność przedzierzgnięcia się w jednej chwili z ginekolog-położnik w starszą panią Teresę. Chapeau bas!

"Co to jest szczęście?"
"Szczęście jest wtedy, kiedy ktoś jest wesoły!"
"A Wam podoba się jakiś chłopak?"
"Michał!"
"A co Wam się tak bardzo w nim podoba?"
"No Miiiiiichał!"

Jedna ze scen przekomicznie pokazała troski i radości dziewczynek z przedszkola. W innej udział wzięły "kociary" - starsze kobiety, dokarmiające futrzaki w swojej kamienicy (walczące zresztą o to z "tą z parteru" i skłonne rzucić kotom z okna najlepszą pasztetową). Swoją historię opowiedziała matka piątki dzieci, która kiedyś chce napisać książkę. Była pani ginekolog z Raszei, która "urodziła dwie trzecie Jeżyc" przez ostatnie trzydzieści lat i żeby rozładować napięcie przy narodzinach, prosiła przyszłego tatusia-kibica o porządny doping ( z "Goooool!" włącznie). Było krzyczenie wniebogłosy o tym, jak wkurwiające jest wymyślanie obiadu. Była  Lucyna Marzec, która ustami Edyty Łukaszewskiej dała mi po raz pierwszy usłyszeć o feminizmie coś, na co nie zareagowałam buntem, bo to kompletnie nie moja bajka. Było wreszcie zaśpiewane na koniec "Happy Birthday!" dla każdej małej osoby, którą mamy w środku i która czasami musi rodzić się na nowo po rzeczach, które ją złamały.
Zdzielił mnie ten spektakl po twarzy, co tu dużo mówić. Było to pozytywne zdzielenie :)

Wracałam potem o północy przez Jeżyce do domu. Zapach lipy, przemieszany z odorem moczu, badziewne szyldy, wyłamane drzwi w bramach pięknych niegdyś kamienic, lumpeksy i komisy... Impreza na tarasie "Wierzynka", bełkoczące zwierzenia pod monopolowym ("Nie przejmuj się, Stachu. Kto na Jeżycach nie siedział?"), psie kupy na nierównym chodniku...

Cóż. W monologu Lucyny Marzec pojawiła się historia o powrocie z Bostonu. Z czystego, poukładanego Bostonu, prosto w klimat jeżycki. Podsumowanie doskonale obrazuje moje uczucia.

"Mnie odpowiada ten bajzel."