poniedziałek, 8 lipca 2013

Posłuchaj Miasta Kobiet. Jeżyce Story.

Mam w życiu jakieś ogólnie pojęte szczęście (tfu, tfu przez lewe ramię - żeby nie zapeszyć).
Zazwyczaj przejawia się ono rozmaicie, ale bardzo mnie cieszy, że ostatnio postanowiło zwizualizować się bardzo namacalnie w postaci podwójnego zaproszenia na Jeżyce Story. Miasto Kobiet - część czwarta.

Kot - symbol czwartej części.
Poprzednie to słoń, jerzyk i szczur.
O tym cyklu Teatru Nowego pisałam już przy okazji wizyty na Lokatorach (jeśli ktoś olał i chce powrócić - okazja czyha tutaj). W skrócie: pierwszy dokumentalny serial teatralny, który za obiekt wybrał sobie Jeżyce: dzielnicę jednocześnie piekielnie uniwersalną i niesamowicie szczególną.
Dziś wiem, że Lokatorów oglądało mi się z przyjemnością. Miasto Kobiet natomiast oglądało mi się z zachwytem.

Nie będzie to jakaś recenzja teatralna, bo ja się do recenzowania nie nadaję. Mam za miękkie serce. A bohaterki mówią zresztą, że "wkurwiają ich krytycy". Wulgaryzmy też są użyte celowo.
Kilka rzeczy w tym spektaklu spowodowało refleksję, kilka innych niepohamowane ataki śmiechu. Było o kobietach. Od takich małych, które wystąpiły w postaci nagrania z USG i urodzą się dopiero za miesiąc, aż po ostatnią lwicę ze Starego ZOO, Dianę, po której dziś pozostała już tylko ulubiona zabawka: kamienna kula. O macierzyństwie, feminizmie, kotach i tym, że wymaganie dużo od siebie może wkurwiać, bo wtedy inni też zaczynają wymagać. Podziwiam obsadę (Edyta Łukaszewska, Agnieszka Różańska, Dorota Abbe i Irena Dudzińska) za umiejętność przedzierzgnięcia się w jednej chwili z ginekolog-położnik w starszą panią Teresę. Chapeau bas!

"Co to jest szczęście?"
"Szczęście jest wtedy, kiedy ktoś jest wesoły!"
"A Wam podoba się jakiś chłopak?"
"Michał!"
"A co Wam się tak bardzo w nim podoba?"
"No Miiiiiichał!"

Jedna ze scen przekomicznie pokazała troski i radości dziewczynek z przedszkola. W innej udział wzięły "kociary" - starsze kobiety, dokarmiające futrzaki w swojej kamienicy (walczące zresztą o to z "tą z parteru" i skłonne rzucić kotom z okna najlepszą pasztetową). Swoją historię opowiedziała matka piątki dzieci, która kiedyś chce napisać książkę. Była pani ginekolog z Raszei, która "urodziła dwie trzecie Jeżyc" przez ostatnie trzydzieści lat i żeby rozładować napięcie przy narodzinach, prosiła przyszłego tatusia-kibica o porządny doping ( z "Goooool!" włącznie). Było krzyczenie wniebogłosy o tym, jak wkurwiające jest wymyślanie obiadu. Była  Lucyna Marzec, która ustami Edyty Łukaszewskiej dała mi po raz pierwszy usłyszeć o feminizmie coś, na co nie zareagowałam buntem, bo to kompletnie nie moja bajka. Było wreszcie zaśpiewane na koniec "Happy Birthday!" dla każdej małej osoby, którą mamy w środku i która czasami musi rodzić się na nowo po rzeczach, które ją złamały.
Zdzielił mnie ten spektakl po twarzy, co tu dużo mówić. Było to pozytywne zdzielenie :)

Wracałam potem o północy przez Jeżyce do domu. Zapach lipy, przemieszany z odorem moczu, badziewne szyldy, wyłamane drzwi w bramach pięknych niegdyś kamienic, lumpeksy i komisy... Impreza na tarasie "Wierzynka", bełkoczące zwierzenia pod monopolowym ("Nie przejmuj się, Stachu. Kto na Jeżycach nie siedział?"), psie kupy na nierównym chodniku...

Cóż. W monologu Lucyny Marzec pojawiła się historia o powrocie z Bostonu. Z czystego, poukładanego Bostonu, prosto w klimat jeżycki. Podsumowanie doskonale obrazuje moje uczucia.

"Mnie odpowiada ten bajzel."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz