poniedziałek, 30 września 2013

Słowo o Berlinie

Są na świecie rzeczy, które po prostu mają w sobie jakieś perwersyjne piękno.
Pośród nich mogę wymienić na przykład Pałac Kultury w Warszawie, ulicę Szamarzewskiego w czerwcowy poranek i język niemiecki. Właśnie tego ostatniego miałam w sobotę do oporu - i to z berlińskim akcentem!

Pamiętam swoja pierwszą wizytę w tym kraju, w Zagłębiu Ruhry (już prawie 10 lat temu). Wszystko wydawało mi się wówczas większe: budynki, ulice, rozmiarówka, wanna... Szybki wypad do Berlina znowu pozostawił mnie w poczuciu: dużo! A ja piekielnie lubię dużo :)

Jestem ostatnim plackiem, że dopiero teraz udało mi się dotrzeć do europejskiej stolicy, która leży bliżej Poznania niż wszystkie inne. Naprawdę - niecałe 3 godziny jazdy i siana za autostradę wychodzi mniej niż do Warszawy. Logicznym jest, że wszystkiego zobaczyć się nie da, więc tym razem zaserwowano zestaw "Standard Turystyczny". Już wiem, że tam jeszcze wrócę. Nie pozbędziesz się mnie, Berlinie. Niedoczekanie!

złota myśl ;)
Beate Uhse pojawia się tu nie bez przyczyny. Jednym z pierwszych przystanków (notabene przy osławionym i tajemniczym jak sto klątw Dworcu Zoo, znanym każdemu z okresu zbuntowanego nastolęctwa) było Muzeum Erotyki. Generalnie - co kto lubi, ale puszczone w tle soft-porno to kiepski sposób na integrację z zupełnie obcymi turystami :) Na ścianach pełno dzieł o odpowiedniej (a czasami nawet nieodpowiedniej) tematyce, które krążą wokół jednego zagadnienia. Tym dziwniejsze jest, że na widok porcelanowych obrazków z "różnymi" scenami, moja kumpela nieprzytomnie zadała pytanie:
- Ej, dlaczego ten facet czesze kozę?
Musieliśmy ją rozczarować. Nie czesał.
A przynajmniej nie tylko :)

Wielkim wow okazał się budynek Reichstagu. Po pierwsze, wstęp jest darmowy, wymaga tylko rejestracji. Po drugie, wszystko działa jak świetnie naoliwiony mechanizm. Jedna grupa wchodzi, druga wychodzi i wszyscy są zadowoleni. Po trzecie - pan rozdający odtwarzacze z przewodnikiem zna chyba milion języków. Po czwarte - rzeczony odtwarzacz ze słuchawką jest w supermagiczny sposób połączony z miejscem, w którym stoisz i opowiada Ci wszystko w idealnych momentach. Organizacja wszystkiego zrobiła na mnie potężne wrażenie. Autentycznie tęcza i jednorożce, biegające wolno po łące. Pełnej stokrotek :)

część panoramy z dachu Bundestagu.
dusza mruczy :) ale przydałby się inny obiektyw ;)
tymczasem pod Bramą...

Miejsce Ciszy to małe pomieszczenie w przybudówce Bramy Brandenburskiej, stworzone ostatecznie w 1994 roku. Jest wytłumione i oddzielone od świata podwójnymi drzwiami. Ma surowy wystrój. Jedyną ozdobą jest dywan ścienny, wyobrażający światło przenikające mrok. Krzesła ustawione są w okręgu, panuje półmrok. W hałasie i pośpiechu ludnego Berlina, Berlina, który ma za sobą tak dramatyczną historię, istnieje miejsce otwarte dla każdego człowieka, w którym nie ma podziałów i etykietek. Jest tam tak cicho, że słychać szum pulsu w uszach. Zapomina się, że gdzieś w ogóle dzieje się świat - wszystko jedno czy wydaje się on akurat zły czy dobry. Kiedy tam zajrzeliśmy, na zewnątrz odbywał się maraton rolkowy z finiszem pod Bramą. Kołatki, pompony, trąbki i piwo. Zderzenie z ciszą było niesamowite.

tak!

Tak się jednak składa, że obłędnie lubię skrajności, dlatego ucieszyło mnie życie tego miasta. Na każdym rogu słychać dźwięki muzyki. Ba, gdzie tam na rogu! W południe nad rzeką ktoś przygrywa na klarnecie. Przy jednym z placów trafia się przypadkowo na przaśny, bawarski festyn z currywurstami i piwem w plastikowych kubkach. I przy tym wszystkim wszędzie jest wspaniały porządek. Ach, Berlinie... Gdybym tylko tak nie kochała Jeżyc... :)

Resztę wydaję w zdjęciach :) Nie wszystko da się opisać.
Za to cholernie warto przekonać się samemu.

Kolumna Zwycięstwa
aż brakuje mi superlatyw! w gąszczu parku Tiergarten można
odnaleźć alejkę, przy której znajdują się rozmaite lampy z wielu
różnych miast Europy.
kierunek: Dworzec Zoo. serio.
truskawki w czekoladzie :)
zainteresował mnie napis w oknie
hostessy Guerlain na Alexanderplatz. 
przy Muzeum Komunikacji.
zabytek!
zawsze powtarzam, że wszystko się da :)
krowa jest w dechę.
nie ma to jak mazanie po murach,
jedna z nowych zasad życiowych.
głównie w kontekście Facebooka :)
na murze.
jeszcze na murze.
wciąż na murze, ale to już ostatnie.
myślałam, że z euforii to ja się unoszę nad światem. błąd.
sławna kwadryga.
Pomnik Pomordowanych Żydów Europy.
nie umiem opisać wrażenia.

piątek, 27 września 2013

Jeżyce Story: Buntowicy. Opowieść o słoniach.

Muzyka jest filozofią mojego życia.

Wydaje mi się, że wcale nie chodzi o muzykę. Tylko o pasję. O coś, w czym można zatracić się do końca i przez to poznać siebie tak naprawdę. Co nas definiuje i tkwi gdzieś głęboko. Życie Krzysztofa, melomana z Jeżyce Story: Buntownicy, ułożyło się akurat wokół czterech nut beethovenowskiej symfonii. Ale to absolutnie nie musi być reguła.

Oczywiście musiałam zbuntować się przeciwko ustalonemu porządkowi i przygodę z serialem teatralnym zaczęłam od Lokatorów :) Mimo tego, że właśnie Buntownicy stanowią pierwszą część cyklu Jeżyce Story, o którym wspominałam już wielokrotnie, a i teraz spełniam swój kronikarski obowiązek.
Ten odcinek jest... no, przede wszystkim jest męski. Jest o buncie. O dorastaniu. O nakazach i ograniczeniach i szukaniu własnej ścieżki. Nie wiem, czy sprzeciwianie się zakazom to domena mężczyzn. Może po prostu w ich przypadku walka o wolność jest bardziej bezwzględna i brutalna, więc rzuca się w oczy? Na to wskazywałby, przedstawiony w sztuce, konflikt Tomka i Zygmunta, syna-anarchisty i ojca-wielbiciela porządku. Być może coś w tym jest.

Chapeau bas dla Pawła Binkowskiego za rewelacyjną kreację Peji Ryszarda! Nie wiedziałam, czy mam się bardziej śmiać czy dumać nad tym, że niektóre słowa i myśli bardzo mnie zaskakują. Pozytywnie, oczywista. Świetnie zagrana postać, wspaniałe gwarowo-rynsztokowe słownictwo, rzucane z niezwykłą naturalnością. Trudna opowieść o dzieciństwie, alkoholu i szarpaninie z losem. Gdybym wracając ze spektaklu spotkała mego szanownego Sąsiada, to chyba nawet spytałabym go, jak się czuł, kiedy oglądał "siebie" w teatrze. Niefart, nie spotkałam.

Słoń jest symbolem pierwszego odcinka.
Mały Cohn to słoń indyjski, który na początku XX w. zjawił się w Poznaniu wraz z cyrkiem Sarassaniego. Wytresowane, cyrkowe zwierzęta słuchały potulnie swych poskramiaczy i robiły sztuczki, aby ucieszyć publiczność. Cohn postanowił zerwać się na trochę, choć jego wolność miała prawo trwać tylko chwilę. Po niesławnej ucieczce zwierzęcia i jego brutalnym schwytaniu, Sarassani (w rzeczywistości pełen ordnungu Niemiec, nie mylić z Włochem) zadecydował o podarowaniu słonia miastu Posen, z przeznaczeniem do ogrodu zoologicznego w dzielnicy Jersitz. Historia stworzenia, które pragnie wyrwać się z niewoli i które pamięta każde zadane mu uderzenie, przewija się przez całą sztukę. Przewija się w postaci Edyty Łukaszewskiej z maską na twarzy. W historii naocznego Świadka słoniowej ucieczki i opowieściach Tresera. Wreszcie - poprzez niemy film, puszczany na ścianie.
Bolesne jest to pragnienie wolności, bolesne także z fotela widza, który zadaje sobie pytanie: "Jak to? Jak to - nie można żyć po swojemu?". I zaraz potem zaczyna zastanawiać się nad własnymi ograniczeniami.

Puenta jest krótka. Miasto Kobiet było lepsze. Ale w ten męski świat też warto się zanurzyć.

A teraz ogłoszenie. Dla wszystkich, którzy żałują siana na bilet do teatru, twórcy Jeżyce Story przygotowali niespodziewajkę :) Już 6 października będzie można zobaczyć aktorów całego cyklu na - gdzieżby indziej! - Rynku Jeżyckim. O szczegółach dowiecie się, robiąc klik tutaj.
Mam nadzieję, że do zobaczenia!

niedziela, 22 września 2013

Behemot

Podobno najfajniejsze rzeczy w Internecie to cycki i koty. O cyckach nie będzie, o kotach owszem. Zaoferowałam się bowiem dokarmić pewnego sierściucha na czas nieobecności jego człowieka.
Ale to nie on okazał się głównym kotem niniejszego dramatu.

Się rozumie, kot stworzenie żywe, bywa głodny. W sumie żaden problem: cała akcja na Jeżycach, blisko, w sam raz na spacer w niedzielny poranek po nieprzespanej nocy. Doczłapałam się na podwórko jednej z kamienic na Jackowskiego, jakże naiwnie nieświadoma tego, co mnie czeka.

     I tam...

          W mroku...

               Czaił się...

                           On...

Czy to...?

Tak. Kot-Hitler. Nie mam wątpliwości.

wtorek, 17 września 2013

Bez gry wstępnej

W kwestii sobotnich poranków na Jeżycach muszę się znowu powtórzyć. Bo to nieodmienne źródło inspiracji i uciechy. Ostatni wcale się w tym układzie nie wyróżnił - był wręcz najbanalniej, najbardziej ordynarnie zwyczajny. Zwłaszcza, że lekko wczorajsza maszerowałam dzielnie Szamarzewem, a wczorajszy permanentnie Pan Menel przywitał się ze mną kulturalnie i życzył mi miłego dnia. Myślę, że to się robi powoli rytualne. I mam nadzieję, że czujecie tę różnicę, pomiędzy "lekko" a "permanentnie" :)

Myślałam, że tylko ja i horda staruszek jestesmy tak obłąkane, żeby wstawać nieludzko bladym świtem, ale zapomniało mi się, że niektórzy jednak w soboty pracują. Na przykład policja. Na Dąbrowskiego natknęłam się na patrol, reprymendowany ostro przez starszego pana, prawdopodobnie bez powodu, za to dla zasady:
 
- Od czego wy jesteście?! Od parady chyba, bo żadni z was policjanci. Trzeba was ostro wziąc w obroty, jak rekrutów w wojsku. Gdzie są wasze pały? Czy wy macie w ogóle jakieś pały?

Co najmniej dwuznaczne.

piątek, 6 września 2013

Choćbym mówił językami ludzi i aniołów

W życiu, nigdy nie znudzi mi się chodzenie na zakupy rano. Poranki witają mnie widokiem tubylców, rozstawionych losowo po bramach z piwem. Populacja dzieli się na dwie kasty: młodzież w zbroi typu "letni szelest" oraz styranych życiem menelów. 8 rano. Piwo. Przysięgam na honor, zawsze mam zagwozdkę, czy oni już, czy raczej jeszcze...?

Ale to tylko takie luźne, niezwiązane preludium było. Wtarabaniłam się ostatnio z zakupami do piekarni (słowo daję, nadejdzie taki moment, że ukradnę wózek spod Tesco!). Za mną wszedł Pan Tata z na-oko-dwuletnim berbeciem, takim z gatunku tych, co to jeszcze niekoniecznie kojarzą, ile właściwie mają nóg. Tacie nieścisłości arytmetyczne kończyn nie przeszkadzały ani trochę, bo w bobasa zapatrzony jak w obrazek. Miedzy tą uroczą parą wywiązała się wreszcie - nazwijmy to - konwersacja.
- Co byś sobie zjadł?
- Nia nia nia pffff (plucie) uglkugl (wsadzanie palców do buzi).
(tu następuje nieoczekiwany zwrot Taty do ekspedientki)
- Dla synka ciasto francuskie poproszę.

Hmm... jak to było dalej? Miłość cierpliwa jest. :)