piątek, 6 września 2013

Choćbym mówił językami ludzi i aniołów

W życiu, nigdy nie znudzi mi się chodzenie na zakupy rano. Poranki witają mnie widokiem tubylców, rozstawionych losowo po bramach z piwem. Populacja dzieli się na dwie kasty: młodzież w zbroi typu "letni szelest" oraz styranych życiem menelów. 8 rano. Piwo. Przysięgam na honor, zawsze mam zagwozdkę, czy oni już, czy raczej jeszcze...?

Ale to tylko takie luźne, niezwiązane preludium było. Wtarabaniłam się ostatnio z zakupami do piekarni (słowo daję, nadejdzie taki moment, że ukradnę wózek spod Tesco!). Za mną wszedł Pan Tata z na-oko-dwuletnim berbeciem, takim z gatunku tych, co to jeszcze niekoniecznie kojarzą, ile właściwie mają nóg. Tacie nieścisłości arytmetyczne kończyn nie przeszkadzały ani trochę, bo w bobasa zapatrzony jak w obrazek. Miedzy tą uroczą parą wywiązała się wreszcie - nazwijmy to - konwersacja.
- Co byś sobie zjadł?
- Nia nia nia pffff (plucie) uglkugl (wsadzanie palców do buzi).
(tu następuje nieoczekiwany zwrot Taty do ekspedientki)
- Dla synka ciasto francuskie poproszę.

Hmm... jak to było dalej? Miłość cierpliwa jest. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz