środa, 24 sierpnia 2016

Pożegnanie i o tym, do czego zdolna jest zdesperowana kobieta

Powiem to szybko, żeby mieć za sobą.
Od dawna mnie tu nie było, wiem. To dlatego, że przeprowadzałam się po kawałku - a teraz zrobiłam to już z całym dobytkiem. Poza Jeżyce. Przyszedł czas pomachania sobie z uśmiechem na do widzenia. Było dobrze. I teraz też dobrze będzie. A zanim ostatecznie się z Wami pożegnam, cofnijmy się jeszcze do dnia wczorajszego...

...kiedy to z głową pełną myśli o tym co-jeszcze-trzeba-zorganizować-w-nowym-domu, zmierzałam po ostatnich kilka pakunków do mojego uroczego, jeżyckiego mieszkanka. Powiem Wam w sekrecie, że małe auta wykazują zadziwiające właściwości rozciągające, kiedy trzeba coś przewozić. Bez żadnych obaw rozejrzałam się więc, pod pachę chwyciłam najbliższy bagaż, w dłoń zaś odpowiednie klucze i poszłam do samochodu.

Pomna na możliwe Wypadki i Potknięcia, przed ładowaniem postawiłam pakunek na ziemi, żeby spokojnie umieścić go potem w stosownym miejscu. Ostrożności nigdy za wiele! - powiedziałam do siebie, otwierając bagażnik ciut zbyt zamaszyście. Na ten czas klucze do domu wyśliznęły mi się z ręki i - pięknym lobem, godnym co najmniej lewej stopy Davida Beckhama...
            - poleciały...
                   wprost...
                           do... 
                                 studzienki kanalizacyjnej...
                                                                          PLUSK!

I to wszystko w autentycznie zwolnionym tempie. Świat zamarł.

Obożeobożeobożeobożeoboże, co teraz? Dobra, spokojnie. Torebka. W torebce jest telefon. W torebce jest też miarka, kosmetyczka, drugie buty, plastikowe pojemniki, szampon z odżywką i krople do oczu oraz - ta-dam - zapasowe klucze!
W torebce tkwi jednakże dodatkowo pewien problem.

Została w zamkniętym mieszkaniu.

Co jak co - nie poddam się! Patrzę krytycznym okiem na studzienkę, czuję wzrastający poziom adrenaliny i decyduję się szarpać z żeliwną kratką. O dziwo, ustąpiła (zresztą razem z moja skórą na kostkach palców). Dobra nasza, teraz do pokonania zostało już tylko metr pięćdziesiąt przestrzeni i ze dwadzieścia centymetrów mułu o składzie procentowym nieznanym, acz budzącym wątpliwości natury higienicznej. Choć zawartość mojego samochodu okazała się mniej bogata niż torebki, to jednak miała nad ową przewagę - była dostępna. I gdzieś tam w bagażniku leżał krótki haczyk. Ktokolwiek go tam włożył, prawdopodobnie nie zrobił tego w celu, w jakim planowałam go użyć...

Także tego. Jeśli wczoraj spacerowaliście w okolicy Szamarzewskiego i Polnej mniej więcej o 18.00 (pozdrawiam Pana z yorkiem na smyczy, który tak bardzo nie zrobił nic, żeby mi pomóc) i zobaczyliście kobietę w sukience, leżącą na ulicy, z głową w studzience kanalizacyjnej - bardzo mi miło Was poznać. Podałabym rękę, ale... no.

Reszty nie pamiętam dobrze. Jak przez mgłę usłyszałam brzęk o coś, co mogło być kluczami i po mozolnej chwili, nanizałam kółko na haczyk, ostrożnie wyciągając na powierzchnię.

Siedziałam potem dobre pięć minut na chodniku, opanowując bijące serce i mocując się z kratką. W tę stronę szło znacznie gorzej. Pan z yorkiem trzymał się na dystans.

I teraz nie wiem. Może to znak? Może normalni ludzie wrzucają na szczęście monety do studni, a ja wrzucam klucze, żeby nie było wątpliwości, w jakie miejsce chcę wrócić?

Trzymajcie się, Jeżyce.
Jeszcze się spotkamy.

czwartek, 28 maja 2015

Wyrazy uznania

Przyrzekłam sobie kiedyś solennie, że - choćby nie wiem co - nie będę gonić za uciekającym tramwajem. Co to, to nie! Tramwaj może sobie co najwyżej gonić za mną, jestem ponad to. Tak właśnie.
Cóż - wiecie czym się kończą złamane obietnice? Tym, że się nie może za bardzo zginać kolana, przykłada się do niego paczkę mrożonego szpinaku i planuje wizytę u ortopedy. Jak jednak pokazuje życie, zwykła podróż do lekarza może spowodować, że spotkamy na swej drodze kogoś niezapomnianego...

- No nareszcie widzę porządnie ubraną kobietę! - usłyszałam, stojąc jedną nogą na Teatralce (stwierdzenie bardzo dosłowne) i czekając na dwunastkę. Lekko zawiany i odrobinę nieświeży starszy Pan przystanął półtora metra ode mnie i oddał się wnikliwej kontemplacji mojej długiej spódnicy, którą wiatr zamienił raczej w coś na kształt flagi, powiewającej na wietrze w jakieś narodowe święto. - Pani pozwoli, ze się jeszcze napatrzę, Pani tak ślicznie wygląda... Zapytam jeszcze: czy ON o tym wie...?

Pan sprawiał wrażenie nieszkodliwego, nie padło z jego ust żadne sakramentalne "Kierowniczko, poratuje Pani złotóweczką?", nic z tych rzeczy. Moje wątpliwości rozwiało zaś już całkowicie gorzkie stwierdzenie, że czasami człowiek musi nauczyć się żyć samotnie. Pan po prostu potrzebował rozmowy.

- Ja się dziś trochę upiłem, za co bardzo Panią przepraszam. - wyznał w pewnym momencie Pan z pewną dozą nieśmiałości - Ale tak sobie myślę - a, podejdę i powiem. Najwyżej w pysk dostanę, co mi zależy. Mam już 71 lat, jestem bezdomny, ogolić bym się musiał... Hanka, moja żona (ona odeszła, już nie żyje) mi zawsze co prawda mówiła: Ja to lubię, kiedy ty mnie tak tą brodą wygłaskasz. Ale teraz to jest inaczej.

W tym momencie pragnę stwierdzić, że tramwaj linii 12 nie ma za grosz empatii i litości. Brutalnie wjechał w sam środek konwersacji i przerwał kiełkującą przyjaźń. Wtaczałam się do niego powoli, kiedy doleciało do mnie jeszcze:
- To niech Panie JEMU powie, ze Pani dziś miała absztyfikanta na mieście!

Oj tam zaraz... Wszystkim się pochwalę, a co!

czwartek, 7 maja 2015

Witaj, maj!

Rok temu solennie obiecałam, że już zawsze będę na długi weekend wyjeżdżać. A bo to wiosna, liście, cieszenie się majem i hopsasa. Słowa dotrzymałam. Tym razem było całkiem blisko - autostradą na Świebodzin i potem 92-ką. I w prawo.
Do Łagowa.

Łagów uważany jest za wytwór małży ziemi lubuskiej. Znaczy tego, Perłę. Nie znam owej ziemi na tyle, żeby stwierdzić, jak - dla porównania - kształtuje się kondycja innych jej klejnotów. Nie będę się tu też szczególnie wymądrzać o zabytkach i historii Łagowa, bo figę wiem. Wiem natomiast, że centrum da się przejść dokładnie w 15 minut krokiem spacerowym (dwie stareńkie bramy, Zamek Joannitów i kościółek), zaś na końcu tej podróży czeka bardzo dobre piwo, konsumowane nad brzegiem Jeziora Trześniowskiego.
(Google Maps mówi, że to Jezioro Ciecz, ale zostałam dość stanowczo ostrzeżona, żeby pod żadnym pozorem tej nazwy nie używać. Nigdy. Jakby się zastanowić, to to właściwie brzmiało jak groźba... [przyp. aut.])

Jeżeli jednak ktoś ma ochotę odpocząć, połazić po lesie, popływać w formie dowolnej po jednym z dwóch jezior (ba! można po obu naraz przy jednym kursie!) i spędzić miło czas - polecam absolutnie. Daleko nie jest. Kuper w auto i jedziemy. W przypadku braku auta: zbałamucić kogoś z autem i - po uprzednim wsadzeniu kuprów - jedziemy.

No to co. To zdjęcia.

kawałek Jeziora Trześniowskiego,
widzianego z baszty Zamku Joannitów
Jezioro Trześniowskie: kontynuacja. albo 50 shades of green.
budynków szachulcowych w zabudowie więcej niż na Jeżycach.
buki bezwstydnie nie mają zielonych liści - przy wiośnie to oburzające!
las przedwieczorną porą.
prawdopodobnie najkosztowniejsze zdjęcie w moim dorobku.
pamiętajcie - kiedy chcecie zrobić fotografię Łagowa przy zachodzącym
słońcu i wodzie jak szklanka, nie opierajcie się rękawami płaszcza
o płot, świeżo pomalowany na zielono. to NIE ROBI dobrze płaszczowi.
taka przyjacielska rada.

środa, 22 kwietnia 2015

Cogito ergo cośtam

Kilka razy zadano mi już pytanie - czy to wszystko, co piszę, jest najprawdziwszą prawdą czy też fikcją literacką. Zdaję sobie sprawę z tego, że tak całkowicie normalna nie jestem oraz tego, że wyobraźnię mam bujną co najmniej jakbym była dzieckiem Ani z Zielonego Wzgórza w ostatnim stadium mitomanii i któregoś z braci Grimm (być może obu), aaale nie. To wszystko prawda, choć czasami chyba wolelibyśmy, żeby to jednak był wytwór mojej fantazji.
Na przykład teraz.

Trafiłam ostatnio w tramwaju na dwójkę nastolatków, wracających według wszelkiego prawdopodobieństwa z IKEA. Młodzież płci obojga przycupnęła sobie w tramwajowym odwłoku przy oknie i oddała się żywej konwersacji. O mnie można było tego dnia powiedzieć, że jestem co najwyżej półżywa, co dobitnie dowodzi, że wcale nie podsłuchiwałam specjalnie! Pełzające ruchy reszty zawartości tramwaju ustawiły mnie akurat w tamtym kierunku. Zupełny przypadek, słowo harcerza!

Młodzież była jeszcze ucząca się, co wydedukowałam zgrabnie z tematyki rozmowy. Mianowicie - rzecz była o lekturze szkolnej. Jakżeż ciekawe musiało być owo dzieło, skoro dziewczę posunęło się do stwierdzenia:
- No, podobała mi się ta książka. Generalnie to podobała mi się tak bardzo, że przeczytałam całe streszczenie, a miało aż 50 stron!

Aż się ożywiłam. Byłam nawet bliska tego, żeby podpytać o tytuł woluminu, bo kto wie? Pewnie straciłam w życiu niejedno świetne streszczenie...! Tajemnica ta przepadła jednak na wieki, albowiem w tym właśnie momencie zostałam zaskoczona tak głęboką myślą, że gdybym miała na czym, to z pewnością przysiadłabym z wrażenia:
- Ja się nie będę w ogóle uczyć o tych wszystkich filozofach. - ciągnęło dziewczę niezrażone - No bo zobacz, jak ich poznam, to będę się potem sugerować. A skąd wtedy będę wiedziała, kiedy sama coś mądrego wymyślę...?

Fakt. To Ci by było zaskoczenie...



[P.S. Nigdy w życiu nie byłam harcerzem ;)]

piątek, 6 marca 2015

Na poziomie

Pytanie: Czym skutkuje podsłuchiwanie pewnej bujnej blondyny, przechadzającej się po markecie z telefonem przy uchu?
Odpowiedź: Poniższym.

- Ty wiesz...? Ja to chyba jednak nie będę się z nim spotykać. On mi nie dorasta poziomem...!
- ...
- Jak to, jakim? Tym, no... intelektualnym!

To, no... całkiem prawdopodobne.