wtorek, 25 marca 2014

Mowa ciała

Spoko.
Jestem, żyję, nie umarłam. To znaczy do tego ostatniego to mam teraz całkiem blisko za sprawą wyjątkowo uroczego wirusa (na pewno ma macki, czuję to). Lekarz zaserwował mi przymusowe zwolnienie lekarskie, znane jednakowoż pod kryptonimem: "Wreszcie Będziesz Mieć Czas Napisać Coś na Blogu". Pociągając więc nosem, z gardłem, z którego nie wydobywa się żaden dźwięk - piszę! Co prawda klawisze przyciskam głównie siłą woli i bardzo pojedynczo, ale wielkość zawsze rodzi sie w bólach. Co też z pokorą przyjmuję :)

Mój marcowy brak czasu związany jest pośrednio z faktem, że jakiś czas temu strzeliło mi do głowy, aby trochę się jeszcze podokształcać. Dokształcanie ma to do siebie, że zawsze kończy się w poniedziałki po 21, pomiędzy jednym tramwajem a drugim. Stoję wówczas jak kupka nieszczęścia na przystanku i usilnie wpatruję się w ten punkt przestrzeni, z którego nadjechać ma wehikuł MPK, wierząc głęboko, że tym go przywołam.
Właściwie to, jak się głębiej zastanowić, zawsze przyjeżdża. Prędzej czy później.
A więc daje to jeszcze większą wiarę w moje supermoce :)

Nie dalej jak dwa tygodnie temu, oczekując na tramwaj, namierzyłam na przystanku młodego chłopaka, nagabywanego przyjaźnie przez pewnego kolesia w stanie wskazującym. Oczywiście - prawie oplułam się z ciekawości. Zwinnym, prawie niedostrzegalnym ruchem wyjęłam słuchawki z uszu i od niechcenia zaczęłam powoli, ale skutecznie kierować się na cel, podkręcając jednocześnie czułość wyłapywania fal dzwiękowych do oporu. Niestety, rozmowa toczona była zbyt konfidencjonalnym szeptem - wyłapałam tylko słowa "kobieta" i "życie". I o ile mnie intuicja nie myli, rzecz nie dotyczyła popularnych, kobiecych czasopism.

Niepocieszona wczłapałam do tramwaju, przeklinając pod nosem postępującą głuchotę (nie noście słuchawek dokanałowych, bo też tak skończycie!). Niespodziwanie jednak, los okazał się dla mnie łaskawy! Wstawiony nagabywacz z przystanku porzucił bowiem w pewnym momencie swą ofiarę i powodowany znanym tylko sobie impulsem. stanął w pozie proroczej. W obie swe dłonie chwycił tramwajowe rurki i donośnym głosem zapytał:
- Kto z Państwa ma dosyć sztuczności w życiu?

Nie udało mi się powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że naprzeciwko mnie kielczył się już chłopak z przystanku. Spróbowałam ruchem ninja ukryć mordkę w szalu, ale było za późno. Trajektoria usmiechu lekko skręciła, zrykoszetowała i efektem jej był Prorok, moszczący się na siedzeniu naprzeciwko mnie.
- Pani się uśmiechnęła. Ma Pani piękny uśmiech, taka szczera kobieta. Rzadko takie spotykam.
- Ale kogo? Szczere kobiety?
- Nawet nie. Szczere uśmiechy u szczerych ludzi. Dziękuję!

Ależ proszę bardzo! Wychodzi na to, że w moim życiu nie ma sztuczności.
A przynajmniej szczerzę się szczerze :)

sobota, 1 marca 2014

Na pieska

Szłam przed chwilą przez miasto.
Nie, tfu, stop, jeszcze raz. Od początku.

Szłam przed chwilą przez Jeżyce. Słońce pali aż miło - pilnujcie się jednakże w cieniu, bo przewiewa nerki. Jak co sobotę, ulice okupowane są przez tłum konsumentów.

Z owego tłumu moje wprawne oko wyłowiło babcię z wnuczkiem, która nie podążała bynajmniej chodnikiem, jak Pan Bóg przykazał, tylko zmieniła trajektorię swojego dreptu na przyuliczny pas zieleni. Ciągnąc za sobą potykające się pacholę.
Uszu mych dobiegło polecenie:
- No tu ukucnij, pod drzewkiem. Zdejmij spodenki i zrób kupkę. Przecież wiesz jak. Tak jak piesek robi.

...
O tempora, o mores!