czwartek, 20 lutego 2014

Człowiek z zasadami

Podobno w dzisiejszych czasach rządzi pieniądz, a wtórują mu takie cnoty, jak: zysk, chciwość i oszustwo. Jakaś część naszego społeczeństwa na wszelki wypadek wietrzy spisek, ścisza głos we własnym domu, żeby sąsiedzi nie usłyszeli i podejrzewa wszystkich o wrogie intencje, bo człowiek jest z natury zły, jak twierdził mistrz Machiavelli. I żyjemy w takim kraju, gdzie nikt nie patrzy poza czubek własnego nosa.

A tu nieprawda!
Jest na Jeżycach Żabka. To znaczy - jest ich legion, ale chodzi mi o pewną konkretną. W owej Żabce sprzedaje od niedawna młody chłopak, bardzo komunikatywny, rozmowny i przesympatyczny. Dzisiaj wpadłam tam w przelocie celem nabycia drogą kupna jakichś kolacyjnych wiktuałów oraz butelki piwa. 
Lub dwóch.

Swój wybór postawiłam na ladzie. Podczas ładowania ostatnich bułek do siatki usłyszałam jednak sakramentalne:
- Ja nie sprzedam Pani tego piwa.
Eee, hmm... Może i wyglądam młodo, ale jeszcze rano wydawało mi się, że od dawna mogę pić nawet w USA i Indiach. No szybciej załapałabym się na paragraf o niesprzedawaniu alkoholu nietrzeźwym, ale dzisiaj to akurat niekoniecznie. Także tego, co jest grane?
- Nie sprzedam Pani tego piwa. Tego się nie da pić. Pani patrzy, kto to produkował. Nic stamtąd nie jest dobre.
Ok, część zagadki wyjaśniona. Nieśmiałe podejrzenie wyglądania młodo rozwiało się jak ten sen złoty.

Ale co, kopara opadła? Zawstydzeni wszyscy? Prawdziwa kombinacja Robin Hooda z Batmanem, supersprzedawca, co o klienta dba bardziej niż o własny zysk. Podbudował mnie ten przykład, aczkolwiek wykłóciłam się z Panem o piwo, którego chciałam spróbować, argumentując między innymi, że podam je jedynie najgorszemu wrogowi. Nie sposób opisać jego zgorszenia i zdegustowania, podpartego ciężkim westchnieniem i zapewne kołaczącą się w głowie myślą "Baby to są jednak durne". W końcu się poddał i sprzedał. A ja obiecałam wrócić na korepetycje.

I tak teraz siedzę sobie jeszcze i dumam i cieszę się niezmiernie, że świat potrafi być naprawdę bardzo, bardzo ładny i pełen życzliwości.

Aha. Co do piwa - miał rację. Niewyobrażalnie paskudne :)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Orły, sokoły, herosy

Kiedy pierwszy raz w życiu byłam w Warszawie - a miałam podówczas jakieś 15 lat - wszyscy straszyli mnie Dworcem Centralnym. Była to pamiętna klasowa wycieczka, podczas której wychowawczyni kazała nam chyłkiem przemknąć w ciasno zbitej kupce, ze względu na to, że:
a) kupy nikt nie ruszy
b) zdegenerowani narkomani, szalejący ze swoimi strzykawkami i wbijający je przypadkowym ludziom gdzie popadnie, dosięgną co najwyżej tych na obrzeżach. W żadnym razie nie dadzą rady całej klasie.

Nie pamiętam już, czy wtedy Centralny rzeczywiście miał czym robić ponure wrażenie. Pewnie miał. Teraz jestem daleka od takiej opinii. Stosunkowo czysto jest i łatwo się tam poorientować - nie to, co w naszym poznańskim centrum handlowym, do którego Dworzec Główny jest na doczepkę (zupełnie nie wiadomo, po co właściwie) i gdzie perony są losowo rozrzucone po całym terenie.
Także tego: Warszawa Centralna nie rozczarowuje. Nawet na polu ciekawych historii.

Czekałam dobrych kilka minut, aż pociąg powrotny do Poznania, noszący pieszczotliwe miano wieszcza, co to wielkim poetą był, wtoczy się na peron. Stało obok mnie dziewczę z wielką walizą i świergotało przez telefon. Rozmowa zakończyła się, gdy rzeczoną walizę należało wtachać do pociągu. Misja ta zdawała się przerastać dziewczę, które siłowało się z bagażem.
Ale cóż to?!
Na pomoc pospieszył rycerz na białym koniu, ukrywający się tymczasowo pod postacią wysokiego okularnika! Wyciągnął swą pomocną dłoń i już-już miał chwycić walizkę z drugiej strony, kiedy to z usteczek dziewczęcia wyrwało się warknięcie:

-Sorry! Mamy GENDER!

Bez wątpienia.
Każdy ma.

środa, 12 lutego 2014

Szycie na miarę

Ostatnią sobotę spędziłam pracowicie, wędrując z aparatem i udając, że mamy wiosnę. Zero w tym odkrywczości, bo mniej więcej rok temu, mniej więcej o tej porze robiłam mniej więcej to samo.
Jak się zacznę powtarzać, to niech ktoś mi to powie. Serio.

Z rzeczy niezwykłych: pierwszy raz spotkało mnie na Rynku coś nieprzyjemnego. Mój aparat i wzniosłe ciągoty do namiętnego oddawania się subtelnej dziedzinie sztuki, jaką jest fotografia, wybitnie przeszkadzały pewnemu panu. Pan w wersji standard: wiek 30+, pantofle skórkowe czarne i przydziałowe dziecko w wózeczku. Objechał mnie dość wrzaskliwie od góry do dołu i z powrotem za to, że nie pytam ludzi, czy mogę im robić zdjęcia i że on kategorycznie i natychmiastowo żąda pokazania i usunięcia, bo na pewno gdzieś go w kadrze uchwyciłam. Przyznam, że zaskoczył mnie do tego stopnia, że wydukałam jedynie: "Panie, ale ja nie robię zdjęć ludziom...". Pokazałam, co miałam, albowiem jestem miła i sympatyczna oraz dla świętego spokoju duszy pana, który obawiał się pewnie, że jego facjatę wykorzystam w niecnych celach, żeby skompromitować całą jego rodzinę.
Uściślę: facjaty na zdjęciu widać nie było. Widać było Rynek w bardzo dużej ogólności.

A na przyszłość - gdyby wszyscy mieli kiedyś zajęcia z prawa autorskiego z Mistrzem Sobczakiem, to by wiedzieli, że ludzi jako elementu krajobrazu ochrona wizerunku nie obejmuje i mogę sobie cykać zdjęcia do woli. Bądź też awarii migawki.

Zmyto mi uszy po całości, ale nie był to koniec świata. Sięgnęłam po ukryte głęboko (na czarną godzinę) pokłady ogólnej miłości do rodzaju ludzkiego i powędrowałam dalej. Niby taki zwykły spacer bez celu, a - nie wiedzieć, dlaczego - nogi same mnie prowadziły co i rusz do sklepów z ciuchami :) Tu i ówdzie zdecydowałam się nawet coś przymierzyć...
...I zdążyłam się tylko ubrać na powrót we własne szmaty, kiedy przesłonka z boku przymierzalni została brutalnie szarpnięta i do MOJEJ kabiny, przed MOJE lustro wpakowała się kobitka o wzroście hobbita, dość słusznych gabarytów. I dalejże się wyginać i oglądać. W obliczu tej impertynencji autentycznie zaniemówiłam - a to już naprawdę zjawisko nadnaturalne i w przyrodzie występujące równie często, co skrzyżowanie rzek czy wiewiórka-albinos.

- Jak Pani myśli, czy ja w tym mogę iść na wesele...? - Pani obleczona była w fioletową szatę, spływającą malowniczo u jej stóp.
- ...?!?!?!? eee...
- Bo się zastanawiam, czy to się nada na wesele. Jakbym tylko tu przycięła tak trochę za kolana, tu zwężyła, to chyba by dobrze pasowało? A jakbym tu jeszcze obcięła i tu założyła, to by mi może i na rękawy wystarczyło...? To co, nada się?

Hmm... Idąc dalej tym tokiem rozumowania, to nadałoby się w końcu nawet na bikini ;)