Zanim zacznę historię właściwą - dygresja: nie uważacie, że w tramwaju powinna być specjalna strefa dla tych, którzy czytają książki? Jakaś ławeczka, podpórki, cokolwiek. Miałam ostatnio do czynienia z jednym książkowym cyklem i pochłonął mnie on do tego stopnia, że zaczęłam czytać w tramwaju - i to mimo choroby lokomocyjnej.
Nie, to nie Harlequiny.
W każdym razie uwiesiłam się wówczas jedną ręką na trzymadełku przy szybie, książkę oparłam drugą na najbliższym oparciu i - równoważąc kołysanie tramwaju umiejętnym balansowaniem wypełnioną torbą - jechałam sobie w najlepsze do pracy. W rzędzie siedzisk, przy którym stałam, siedzieli natomiast kolejno: dziecko, mama i drugie dziecko, płci męskiej, zwane Dominikiem. Dziecko owo zabawiało się w czasie jazdy grzebaniem w nosie i rozmazywaniem znalezisk na szybie. Słodziak.
Dramat zaczął się w momencie, w którym rzeczony Dominik (lat ze cztery na oko, ubogi zasób słownictwa, ograniczający się do "alo" [telefon komórkowy - przyp. tłum.] i "mama" [mama - przyp. tłum]) postanowił stać na siedzeniu, a jego rodzicielka absolutnie się temu sprzeciwiła. Dzieciak najpierw matkę uszczypnął, a kiedy powiedziała mu, że boli - plunął jej prosto w twarz.
Zatkało mnie.
Nie wyobrażam sobie nawet, jak przykro i wstyd musiało być tej kobiecie. Nastąpiła seria krzyków, z której widzowie dowiedzieli się, że Dominik ma zakaz na telewizję i zabawki. W małolacie ruszyło się chyba w końcu sumienie i nieśmiało spróbował nawiązać kontakt, wołając mamę. W odpowiedzi usłyszał:
- Od dzisiaj nie masz już mamy!
A mnie zatkało po raz drugi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz