Zaprawdę powiadam Wam: jeśli się chce znaleźć szewca na Jeżycach to trzeba się trochę nagłówkować. Wyszukiwarka niewiele pomaga, mapa jeszcze mniej. Z pomocą przychodzą znajomi, którzy usłużnie podpowiadają, w jakich bramach i oficynach kryją się przedstawiciele tego szlachetnego, acz zapominanego - w dobie konsumpcjonizmu - zawodu. Ale dobra nasza, pierwsza przeszkoda pokonana.
Druga - to godziny pracy. Jak się okazuje, szewc pracuje mniej więcej w godzinach 10-16 od poniedziałku do piątku. Pozostając w nurcie konsumpcjonizmu - ok, ludzie, którzy gnają za pieniądzem i robią oszałamiające kariery nie noszą butów do szewca, tylko kupują nowe. Jednakowoż moje gnianie odbywa się najwidoczniej w ograniczonym zakresie, ponieważ jestem do obuwia dość przywiązana, a poza tym chciałam tylko, żeby ktoś je podkuł. Szpilki maja niepokojącą tendencję do tracenia fleczków na jeżyckich dróżkach.
Po wszystkich tych przejściach, pokonując trudności i korzystając z dnia wolnego, stanęłam wreszcie z wyrazem triumfu na twarzy w drzwiach malutkiej, szewczej kliteczki, pod pachą dzierżąc pokaźny pakiet hurtowych ilości szpilek wszelkich kolorów. A co. Drugim razem mogę już nie mieć okazji, więc podkuwam się na zaś.
Powitała mnie Pani starsza, która zresztą od progu nadawać zaczęła o tym, że jest takim dobrym pracodawcą, że swoim pomocnikom wolne dziś dała, bo to po święcie. Sama do pracy przyszła. A potem zaczęłyśmy - jak to dwie baby - pogaduchy o butach. Że tyle tych szpilek przyniosłam, to pewnie lubię, ale - ho, ho, tak, tak - chodzić w szpilkach to trzeba umieć! Pani, na ten przykład, nauczyła się, kiedy była młodsza i miała własny sklep we Wiedniu (!).
A na sam koniec usłyszałam jeszcze:
- Bo ja mam 70 lat, a moje najwyższe obcasy mają 16 centymetrów! I ja wciąż w nich chodzę!
I obyśmy wszyscy mogli się tak pochwalić za lat kilkadziesiąt!
Choć rozumiem, że Panowie niekoniecznie mogą chcieć ;)
sobota, 29 listopada 2014
środa, 12 listopada 2014
Legendy poznańskie: mrok i zwidy
Dawno, dawno temu... No, może nie za górami i lasami, tylko na tym oto fragmencie Internetu, obiecałam Wam, że kiedyś nastąpi druga część cyklu o poznańskich legendach. Najstarsi górale już pewnie zapomnieli, że tak miało być. Okazuje się jednak, że nie znacie dnia ani godziny, kiedy zbierze mi się na wynurzenia :) A ja, celem dalszej edukacji, zakupiłam jakiś czas temu nawet odpowiednie oprzyrządowanie książkowe. Ha! Taka jestem! Poprzednio mówiłam o legendach, które są swoistą popkulturą opowieści o dawnym Poznaniu. Tym razem trochę więcej na tematy pełne koszmarów, majaków i straszydeł. Tak przy okazji listopada.
Uwaga, niniejszym kontynuuję.
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że w mieście występują duchy różnej maści i istnieje prawdopodobieństwo, że na jakimś właśnie siedzicie. Toteż umośćcie się wygodnie i powstrzymajcie może od oglądania za siebie. Na wszelki wypadek :)
Otóż w razie, gdyby ktoś miał w planach być zjawą poznańskiej Katedry, to muszę rozczarować - miejscówka jest już zaklepana. Straszył tam po śmierci imć pan Wawrzyniec Powodowski, kawaler maltański, żyjący w XVI wieku. Ogólnie rzecz biorąc był całkiem niezłym człowiekiem, zdarzyło mu się jednak popełnić morderstwo w afekcie, do którego nigdy się nie przyznał. Wyrzuty sumienia zjadły go na amen, a i po śmierci jeszcze dręczyły duszę, każąc przez rok błąkać się po Katedrze podczas nabożeństw. Żeby było bardziej dramatycznie, po raz pierwszy pan Wawrzyniec ukazał się w czasie własnego pogrzebu, po tym, jak z ambony padły słowa: Wiemy, że już nie wstaniesz, Panie Wawrzyńcu...
No to się musieli zdziwić ;)
Nie mniej dramatyczną historię ma za sobą Ludgarda, której widma wypatrywać możecie w okolicach Wzgórza Przemysła. Może jej towarzyszyć milczący rycerz na czarnym koniu, w zależności od tego, w którą wersję legendy wierzymy. Ludgarda była żoną Przemysła II, podobno nawet wpadli sobie w oko i całkiem się lubili, co na XIII wiek wcale nie było oczywistością. Niestety, niestety - potomstwa jak nie było, tak nie było i Przemysł, za namową swojej matki (teściowa...) najpierw kochaną żonę zamknął w komnacie, za jakiś czas dźgnął sztyletem i dla pewności kazał jeszcze udusić. Na tyle skutecznie, że jak następnym razem ktokolwiek miał okazję się na nią gdzieś natknąć, była już perłowobiała i całkiem przezroczysta. Za to potem zamordowali jego. Karma powraca.
Inna legenda głosi, że Ludgarda była niewierna żoną i zdradzała męża z owym rycerzem na czarnym koniu. Akurat.
Z pomniejszych straszydeł mamy duchy, zamieszkujące piwnicę kamienicy przy ul. Żydowskiej. Nabyły ją całkowicie legalnie, prawem dziedziczenia, jako dzieci mieszkającego tam złotnika, a to, że ich matką była upiorzyca, nie powinno absolutnie mieć żadnego znaczenia. W pewnym domu na Chwaliszewie można było z kolei napatoczyć się na cały oddział zjaw z widmową główką dziecka na czele. W obecnym Muzeum Archeologicznym, a dawnym klasztorze benedyktynek, ukazywała się cała plejada rozmaitych strzyg pod postaciami psa, kota, grzesznych, zmarłych zakonnic czy nawet księdza, którego czaszkę ktoś wyniósł z krypty. I, co ciekawe, zawsze straszyły nowicjuszy. Czyżby miał to być sprawdzian?
Do tych oto widm udało mi się dotrzeć drogą śledztwa - a to pewnie i tak jakaś kropla w morzu, bo tajemniczych i niebezpiecznych miejsc na pewno jest w Poznaniu więcej. I nie mówię tu bynajmniej o jeżyckich bramach :)
To co?
Następnym razem, dla odmiany, o diabłach? :)
Uwaga, niniejszym kontynuuję.
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że w mieście występują duchy różnej maści i istnieje prawdopodobieństwo, że na jakimś właśnie siedzicie. Toteż umośćcie się wygodnie i powstrzymajcie może od oglądania za siebie. Na wszelki wypadek :)
Otóż w razie, gdyby ktoś miał w planach być zjawą poznańskiej Katedry, to muszę rozczarować - miejscówka jest już zaklepana. Straszył tam po śmierci imć pan Wawrzyniec Powodowski, kawaler maltański, żyjący w XVI wieku. Ogólnie rzecz biorąc był całkiem niezłym człowiekiem, zdarzyło mu się jednak popełnić morderstwo w afekcie, do którego nigdy się nie przyznał. Wyrzuty sumienia zjadły go na amen, a i po śmierci jeszcze dręczyły duszę, każąc przez rok błąkać się po Katedrze podczas nabożeństw. Żeby było bardziej dramatycznie, po raz pierwszy pan Wawrzyniec ukazał się w czasie własnego pogrzebu, po tym, jak z ambony padły słowa: Wiemy, że już nie wstaniesz, Panie Wawrzyńcu...
No to się musieli zdziwić ;)
Nie mniej dramatyczną historię ma za sobą Ludgarda, której widma wypatrywać możecie w okolicach Wzgórza Przemysła. Może jej towarzyszyć milczący rycerz na czarnym koniu, w zależności od tego, w którą wersję legendy wierzymy. Ludgarda była żoną Przemysła II, podobno nawet wpadli sobie w oko i całkiem się lubili, co na XIII wiek wcale nie było oczywistością. Niestety, niestety - potomstwa jak nie było, tak nie było i Przemysł, za namową swojej matki (teściowa...) najpierw kochaną żonę zamknął w komnacie, za jakiś czas dźgnął sztyletem i dla pewności kazał jeszcze udusić. Na tyle skutecznie, że jak następnym razem ktokolwiek miał okazję się na nią gdzieś natknąć, była już perłowobiała i całkiem przezroczysta. Za to potem zamordowali jego. Karma powraca.
Inna legenda głosi, że Ludgarda była niewierna żoną i zdradzała męża z owym rycerzem na czarnym koniu. Akurat.
Z pomniejszych straszydeł mamy duchy, zamieszkujące piwnicę kamienicy przy ul. Żydowskiej. Nabyły ją całkowicie legalnie, prawem dziedziczenia, jako dzieci mieszkającego tam złotnika, a to, że ich matką była upiorzyca, nie powinno absolutnie mieć żadnego znaczenia. W pewnym domu na Chwaliszewie można było z kolei napatoczyć się na cały oddział zjaw z widmową główką dziecka na czele. W obecnym Muzeum Archeologicznym, a dawnym klasztorze benedyktynek, ukazywała się cała plejada rozmaitych strzyg pod postaciami psa, kota, grzesznych, zmarłych zakonnic czy nawet księdza, którego czaszkę ktoś wyniósł z krypty. I, co ciekawe, zawsze straszyły nowicjuszy. Czyżby miał to być sprawdzian?
Do tych oto widm udało mi się dotrzeć drogą śledztwa - a to pewnie i tak jakaś kropla w morzu, bo tajemniczych i niebezpiecznych miejsc na pewno jest w Poznaniu więcej. I nie mówię tu bynajmniej o jeżyckich bramach :)
To co?
Następnym razem, dla odmiany, o diabłach? :)
wtorek, 14 października 2014
Biało-czerwoni
Hmm...
Czy jak słyszę przez uchylone okno wrzask przynajmniej pięciu różnych przedstawicieli płci męskiej o treści: Nieee, kurwa, NIEEEEEEEEEEEEEEE, kurwa mać!, a zaraz potem trzask czegoś (najpewniej krzesła), rzucanego o ścianę, to znaczy to, że tym razem nie wygrywamy meczu z Niemcami?
Chyba tak.
Czy jak słyszę przez uchylone okno wrzask przynajmniej pięciu różnych przedstawicieli płci męskiej o treści: Nieee, kurwa, NIEEEEEEEEEEEEEEE, kurwa mać!, a zaraz potem trzask czegoś (najpewniej krzesła), rzucanego o ścianę, to znaczy to, że tym razem nie wygrywamy meczu z Niemcami?
Chyba tak.
wtorek, 23 września 2014
Mechanizacja
Miałam kiedyś takiego wujka-staruszeczka. Właściwie pierwszy raz w życiu rozmawiałam z nim, kiedy ów jegomość miał lat 90+ i wciąż wybitne poczucie humoru. Serio, nikt ze starszych ludzi nie skarżył się na zdrowie tak, jak on:
- Oko mam sztuczne. Tu mnie w gorset włożyli. Tu śrubę wkręcili. Jestem jak jakiś Robocop...
I tyle o wujku. Przypomniał mi się w związku z dzisiejszą historią.
Wracałam niedawno niespiesznie Szamarzewem, zatopiona we własnych, nieco ponurych myślach, kiedy dotarło do mnie, że jestem adresatem wypowiedzi. Zupełnie jak podczas burzy - najpierw pojawiła się wizja (starszy pan poruszający ustami), a potem fonia. Niesamowite uczucie!
Pan poprosił, żeby go przetransportować na drugą stronę ulicy. Ot, on się mnie tu pod ramię złapie i - podpierając się laską - powolutku przejdzie pod sklep. Hm... Normalnie to trzymam dystans podczas pierwszego spotkania, a on tak od razu do intymnego pożycia. Ale niech tam, cel szczytny.
Ruszyliśmy w drogę mozolnie (czytaj: w skali od "szybko" do "wolno",my mieliśmy: "wyprzedzają Cię ukwiały"). Cóż, rzeczywiście pan poruszał się z wyraźną trudnością. I wiedziałam, że nie muszę nawet pytać, dlaczego, bo i tak sam mi powie :)
- Trzy razy w tym tygodniu byłem na Lutyckiej (przyp. mieszk. Pozn. - tam jest szpital. Swoją drogą, ciekawe, bo dziś dopiero wtorek, to skąd te trzy razy? Chyba, że dwa razy dziennie jeździł). Trzy razy byłem, żeby mi śrubę z kolana wykręcili, a oni co? "Nie mamy sprzętu, trzeba poczekać". No to jak? Żeby wkręcić to sprzęt mieli? A teraz żeby wykręcić to nie ma? Wolne żarty! Sam bym to sobie wykręcił i wyklepał, jakby mi dali śrubokręt i młotek. Sam!!!
Dobra, dobra.
Przecież jak już się brać za wyklepywanie, to przecież nie samemu.
Najlepiej ze szwagrem ;)
- Oko mam sztuczne. Tu mnie w gorset włożyli. Tu śrubę wkręcili. Jestem jak jakiś Robocop...
I tyle o wujku. Przypomniał mi się w związku z dzisiejszą historią.
Wracałam niedawno niespiesznie Szamarzewem, zatopiona we własnych, nieco ponurych myślach, kiedy dotarło do mnie, że jestem adresatem wypowiedzi. Zupełnie jak podczas burzy - najpierw pojawiła się wizja (starszy pan poruszający ustami), a potem fonia. Niesamowite uczucie!
Pan poprosił, żeby go przetransportować na drugą stronę ulicy. Ot, on się mnie tu pod ramię złapie i - podpierając się laską - powolutku przejdzie pod sklep. Hm... Normalnie to trzymam dystans podczas pierwszego spotkania, a on tak od razu do intymnego pożycia. Ale niech tam, cel szczytny.
Ruszyliśmy w drogę mozolnie (czytaj: w skali od "szybko" do "wolno",my mieliśmy: "wyprzedzają Cię ukwiały"). Cóż, rzeczywiście pan poruszał się z wyraźną trudnością. I wiedziałam, że nie muszę nawet pytać, dlaczego, bo i tak sam mi powie :)
- Trzy razy w tym tygodniu byłem na Lutyckiej (przyp. mieszk. Pozn. - tam jest szpital. Swoją drogą, ciekawe, bo dziś dopiero wtorek, to skąd te trzy razy? Chyba, że dwa razy dziennie jeździł). Trzy razy byłem, żeby mi śrubę z kolana wykręcili, a oni co? "Nie mamy sprzętu, trzeba poczekać". No to jak? Żeby wkręcić to sprzęt mieli? A teraz żeby wykręcić to nie ma? Wolne żarty! Sam bym to sobie wykręcił i wyklepał, jakby mi dali śrubokręt i młotek. Sam!!!
Dobra, dobra.
Przecież jak już się brać za wyklepywanie, to przecież nie samemu.
Najlepiej ze szwagrem ;)
piątek, 12 września 2014
Intuicja
Śmieci byłam wynieść.
W zasadzie żadna to sztuka, śmieci wynieść każdy potrafi. Ale nie każdy ma zaraz okazję za rogiem natknąć się na Pana Menela, który ciężkim krokiem strudzonego wędrowca, używając ściany do podpórki, brnie naprzód raźno, mamrocząc do siebie.
Ba! Tym bardziej nie każdy ma okazję usłyszeć, żeby ów podróżnik zebrał się w sobie, wyciągnął przed się brudny palec wskazujący, aby potem wymachując narratorowi przed nosem, zakrzyknąć gromko:
- Ja Pani soś powiem!
(W razie, gdyby jednak zdarzyło się Wam kiedyś coś podobnego, uprzejmie podpowiadam, że najlepszym wyjściem jest grzeczne, pytające milczenie. Bo wtedy nadchodzi dobitne...)
-Szszyskiego najlepszego Pani życzę! I dobrego dnia.
Po tym wszystkim wypada ładnie podziękować i oddalić się niespiesznie. Tak.
Tylko, u diabła.
Ja naprawdę mam dziś urodziny...
W zasadzie żadna to sztuka, śmieci wynieść każdy potrafi. Ale nie każdy ma zaraz okazję za rogiem natknąć się na Pana Menela, który ciężkim krokiem strudzonego wędrowca, używając ściany do podpórki, brnie naprzód raźno, mamrocząc do siebie.
Ba! Tym bardziej nie każdy ma okazję usłyszeć, żeby ów podróżnik zebrał się w sobie, wyciągnął przed się brudny palec wskazujący, aby potem wymachując narratorowi przed nosem, zakrzyknąć gromko:
- Ja Pani soś powiem!
(W razie, gdyby jednak zdarzyło się Wam kiedyś coś podobnego, uprzejmie podpowiadam, że najlepszym wyjściem jest grzeczne, pytające milczenie. Bo wtedy nadchodzi dobitne...)
-Szszyskiego najlepszego Pani życzę! I dobrego dnia.
Po tym wszystkim wypada ładnie podziękować i oddalić się niespiesznie. Tak.
Tylko, u diabła.
Ja naprawdę mam dziś urodziny...
poniedziałek, 1 września 2014
Niekończąca się opowieść
Jeżyce, sobota, późny wieczór.
Idę ja i idą trzy karczki. Koszule odprasowane. Na szyjach wyjściowe łańcuchy. Znaczy: impreza.
Toczy się rozmowa, którą łowię chciwym uchem:
- Ty stary, z nim to się już nie da normalnie! Byłem ostatnio u niego, chałupa odjebana - ze 150 metrów. Tylko telewizora nie chce sobie normalnego kupić, jakieś 40-calowe gówno ma. Mówię mu, że manianę odpierdala, ale chuj, nie słucha. No ale dobra. Jestem u niego, pijemy, gadamy, tego... I on wtedy zaczyna opowiadać, jak to było, wiesz. Że to zupełnie inaczej. I, Ty, i nagle on...
- Ej - przerywa mu jeden z towarzyszy - chodź w krzaki. Odpierdolimy se szczocha.
...
Finału opowieści nie poznałam.
Panowie olali.
Idę ja i idą trzy karczki. Koszule odprasowane. Na szyjach wyjściowe łańcuchy. Znaczy: impreza.
Toczy się rozmowa, którą łowię chciwym uchem:
- Ty stary, z nim to się już nie da normalnie! Byłem ostatnio u niego, chałupa odjebana - ze 150 metrów. Tylko telewizora nie chce sobie normalnego kupić, jakieś 40-calowe gówno ma. Mówię mu, że manianę odpierdala, ale chuj, nie słucha. No ale dobra. Jestem u niego, pijemy, gadamy, tego... I on wtedy zaczyna opowiadać, jak to było, wiesz. Że to zupełnie inaczej. I, Ty, i nagle on...
- Ej - przerywa mu jeden z towarzyszy - chodź w krzaki. Odpierdolimy se szczocha.
...
Finału opowieści nie poznałam.
Panowie olali.
niedziela, 24 sierpnia 2014
Skandal
Oj, bo miotało mną w tę i nazad ostatnio, no...
Sierpień upłynął mi na słuchaniu Manu Chao na Woodstocku, walca we Wiedniu, Tańców Węgierskich Brahmsa w Budapeszcie i eee... jakiejś tam muzyki w Chorwacji. Bite dwa tygodnie poza Jeżycami. Marnotrawstwo czasu, nie ma co.
Ożywczym odświeżeniem po tych męczących wojażach była więc dziś przymusowa wycieczka z Teatralki do domu na własnych nóżkach. Po 10 minutach, spędzonych na przystanku, stan osobowy tramwaju wynosił wciąż zero, uznałam więc, że los tak chciał i że najwidoczniej ma wobec mnie ukryte plany. Owszem, nie powiem, ciekawym było spotkanie na Rynku pana, który nadpijał napój owocowy z buteleczki i dolewał do niego wódki. Jednakże strudzony wędrowiec ma szansę na swej drodze spotkać jeszcze bardziej mrożące krew w żyłach przygody.
Z początku nic nie zapowiadało tego, co miałam ostatecznie usłyszeć. Wiatr cicho szumiał w koronach drzew, grupki młodzieży paliły papierosy w bramach, a psie kupy tradycyjnie spoczywały na kwadratach ziemi pod drzewami. Ot, niedziela. Na ławce, skądinąd jedynej na Szamarzewskiego, rozsiadła się grupka osobników i osobniczek. W wieku... hmm. Właśnie.
Przedstawicielka grupy z zapałem opowiadała reszcie następującą historię:
- Wczoraj szłam z mamą na zakupy i wiecie co? Widziałam Marcina z tą Alicją. Za rękę! Nawet cześć mi nie powiedział, tylko udawał, że nie widzi.
- Coś Ty! A ostatnio przyszedł za rękę z tą drugą Dominiką.
- No zobacz... Co za dziwkarz!
Mocne słowa, jak na (plus-minus) dwunastolatkę.
Sierpień upłynął mi na słuchaniu Manu Chao na Woodstocku, walca we Wiedniu, Tańców Węgierskich Brahmsa w Budapeszcie i eee... jakiejś tam muzyki w Chorwacji. Bite dwa tygodnie poza Jeżycami. Marnotrawstwo czasu, nie ma co.
Ożywczym odświeżeniem po tych męczących wojażach była więc dziś przymusowa wycieczka z Teatralki do domu na własnych nóżkach. Po 10 minutach, spędzonych na przystanku, stan osobowy tramwaju wynosił wciąż zero, uznałam więc, że los tak chciał i że najwidoczniej ma wobec mnie ukryte plany. Owszem, nie powiem, ciekawym było spotkanie na Rynku pana, który nadpijał napój owocowy z buteleczki i dolewał do niego wódki. Jednakże strudzony wędrowiec ma szansę na swej drodze spotkać jeszcze bardziej mrożące krew w żyłach przygody.
Z początku nic nie zapowiadało tego, co miałam ostatecznie usłyszeć. Wiatr cicho szumiał w koronach drzew, grupki młodzieży paliły papierosy w bramach, a psie kupy tradycyjnie spoczywały na kwadratach ziemi pod drzewami. Ot, niedziela. Na ławce, skądinąd jedynej na Szamarzewskiego, rozsiadła się grupka osobników i osobniczek. W wieku... hmm. Właśnie.
Przedstawicielka grupy z zapałem opowiadała reszcie następującą historię:
- Wczoraj szłam z mamą na zakupy i wiecie co? Widziałam Marcina z tą Alicją. Za rękę! Nawet cześć mi nie powiedział, tylko udawał, że nie widzi.
- Coś Ty! A ostatnio przyszedł za rękę z tą drugą Dominiką.
- No zobacz... Co za dziwkarz!
Mocne słowa, jak na (plus-minus) dwunastolatkę.
poniedziałek, 28 lipca 2014
Na białym koniu
Kto z Was pamięta wierszyk Tuwima o wdzięcznym tytule Lokomotywa? Podejrzewam, że w tym momencie, gdzieś w Internecie podniósł się wirtualny las rąk. Dobrze.
Od pewnego czasu czuję, że utwór ten stał się niebezpiecznie tożsamy z moim życiem. Wprost podejrzanie się z nim identyfikuję. A konkretniej, chodzi o fragment:
Puff - jak gorąco!
Uff - jak gorąco!
Płynny ołów, lejący się z nieba, ma też niebagatelny wpływ na bytność i niebytność rodzaju ludzkiego na ulicach. W niedzielę, w godzinach popołudniowych, wlokłam się na ten przykład (jak żółw ociężale: Tuwim dobry na każdą okazję!) do domu i co? I nic właśnie! Ani żywej duszy na ulicy! Miasto wzięło i zdechło. Ciut inaczej jest w środku tygodnia, kiedy w zatłoczonych i gorących tramwajach tłoczą się i pocą chyba wszyscy. I taka też to będzie historia.
Zazwyczaj w tramwaju separuję się od świata i zakładam muzykę na uszy. Kiedy jednak dzisiaj wracałam do domu w skwarze i niewydolnej, tramwajowej klimatyzacji, doszłam do wniosku, że to będzie cokolwiek o jeden bodziec za dużo dla roztopionego mózgu. Dzięki temu dane mi było podsłuchać poniższą rozmowę telefoniczną pewnego Pana.
- No, mówię Ci, to jest proste jak świński ogon (hmm... ok, z biologią to i może byłam zawsze trochę na bakier, ale wydawało mi się, że świńskie ogony... zresztą, nieważne). Świat jest zidiociały! Zalewa nas potok debilizmu. I wiesz, co w takim świecie trzeba? Trzeba być jak rycerz! Z otwartą przyłbicą kroczyć pośród idiotów! Nie dać się opluwać! Być nieczułym na kopniaki (no, to nietrudne, kiedy ma się zbroję)! Rycerstwo przeciwstawić kretyństwu...!
Racja li to, Mościa Państwo?
Azaliż?
Od pewnego czasu czuję, że utwór ten stał się niebezpiecznie tożsamy z moim życiem. Wprost podejrzanie się z nim identyfikuję. A konkretniej, chodzi o fragment:
Puff - jak gorąco!
Uff - jak gorąco!
Płynny ołów, lejący się z nieba, ma też niebagatelny wpływ na bytność i niebytność rodzaju ludzkiego na ulicach. W niedzielę, w godzinach popołudniowych, wlokłam się na ten przykład (jak żółw ociężale: Tuwim dobry na każdą okazję!) do domu i co? I nic właśnie! Ani żywej duszy na ulicy! Miasto wzięło i zdechło. Ciut inaczej jest w środku tygodnia, kiedy w zatłoczonych i gorących tramwajach tłoczą się i pocą chyba wszyscy. I taka też to będzie historia.
Zazwyczaj w tramwaju separuję się od świata i zakładam muzykę na uszy. Kiedy jednak dzisiaj wracałam do domu w skwarze i niewydolnej, tramwajowej klimatyzacji, doszłam do wniosku, że to będzie cokolwiek o jeden bodziec za dużo dla roztopionego mózgu. Dzięki temu dane mi było podsłuchać poniższą rozmowę telefoniczną pewnego Pana.
- No, mówię Ci, to jest proste jak świński ogon (hmm... ok, z biologią to i może byłam zawsze trochę na bakier, ale wydawało mi się, że świńskie ogony... zresztą, nieważne). Świat jest zidiociały! Zalewa nas potok debilizmu. I wiesz, co w takim świecie trzeba? Trzeba być jak rycerz! Z otwartą przyłbicą kroczyć pośród idiotów! Nie dać się opluwać! Być nieczułym na kopniaki (no, to nietrudne, kiedy ma się zbroję)! Rycerstwo przeciwstawić kretyństwu...!
Racja li to, Mościa Państwo?
Azaliż?
wtorek, 8 lipca 2014
Zjedzanie Jeżyc: Knajpka na Fyrtlu
Przyszło mi ostatnio do głowy, że Szamarzewskiego to już naprawdę niejako reprezentacyjny jeżycki deptak. Nie dość, że przy projektowaniu przestrzennym chyba wzięli pod uwagę element społeczny, bo chodniki szerokie na trzech rosłych karczków i z błyszczącego nowością (niczym złoty łańcuch) poz-bruku, to jeszcze lokali wyrosło przy ulicy co niemiara. Postanowiłam więc stanowczo postanowić stołowanie się przy wolnych dniach na tzw. mieście. Z inspiracji tym oto postem, padło ostatnio na Knajpkę na Fyrtlu, która co prawda na Szamarzewie nie jest, ale właściwie to całkiem nieopodal.
Teraz będzie wstydliwe wyznanie. Mimo, że mieszkam w Poznaniu już nieomal osiem lat, nigdy - powtarzam, NIGDY - nie jadłam jeszcze pyrów z gzikiem. Wiem, co to pyry i wiem, co to gzik i generalnie trudnym nie jest, aby sobie ten smak wyobrazić, ale jakoś no... Nigdy się nie złożyło. Tym bardziej się cieszę, że mogłam przeżyć ten swój podniosły pierwszy raz akurat tam, w obecności miłych i życzliwych osób ;)
To, co podoba mi się tam bardzo, to ściany. A właściwie - plansze na ścianach. A właściwiej - napisy na planszach, które stanowią mały słowniczek gwary poznańskiej. Pałaszując kopiastą porcję sztandarowo wielkopolskiego dania (wielką jak dla słonia), sprawdzałam sobie radośnie własną, osobistą znajomość tutejszego dialektu. Z dumą mogę powiedzieć, że jak na element napływowy, szło mi dość niesamowicie.
Sporo ludzi wpadało po obiad na wynos, wychodzący żegnali się serdecznie i obiecywali, że wrócą raz jeszcze zjeść obiad na tej miśnieńskiej porcelanie, która - zupełnie nielogicznie - przypomina styropianowe talerzyki. Było przeserdecznie i pysznie. Mogę powiedzieć, że gzik był właściwie lepszy niż u babci. I to będzie na pewno prawda, bo żadna z moich babć nigdy mi gzika nie zaserwowała :)
I podobno warto tam wpaść na kaczkę!
Teraz będzie wstydliwe wyznanie. Mimo, że mieszkam w Poznaniu już nieomal osiem lat, nigdy - powtarzam, NIGDY - nie jadłam jeszcze pyrów z gzikiem. Wiem, co to pyry i wiem, co to gzik i generalnie trudnym nie jest, aby sobie ten smak wyobrazić, ale jakoś no... Nigdy się nie złożyło. Tym bardziej się cieszę, że mogłam przeżyć ten swój podniosły pierwszy raz akurat tam, w obecności miłych i życzliwych osób ;)
To, co podoba mi się tam bardzo, to ściany. A właściwie - plansze na ścianach. A właściwiej - napisy na planszach, które stanowią mały słowniczek gwary poznańskiej. Pałaszując kopiastą porcję sztandarowo wielkopolskiego dania (wielką jak dla słonia), sprawdzałam sobie radośnie własną, osobistą znajomość tutejszego dialektu. Z dumą mogę powiedzieć, że jak na element napływowy, szło mi dość niesamowicie.
Sporo ludzi wpadało po obiad na wynos, wychodzący żegnali się serdecznie i obiecywali, że wrócą raz jeszcze zjeść obiad na tej miśnieńskiej porcelanie, która - zupełnie nielogicznie - przypomina styropianowe talerzyki. Było przeserdecznie i pysznie. Mogę powiedzieć, że gzik był właściwie lepszy niż u babci. I to będzie na pewno prawda, bo żadna z moich babć nigdy mi gzika nie zaserwowała :)
I podobno warto tam wpaść na kaczkę!
komu przetłumaczyć? :) Knajpka na Fyrtlu, Kraszewskiego 7 |
środa, 2 lipca 2014
Pochwała grzeczności
Niewiele jest rzeczy, które lubię bardziej niż kupowanie ziół, bukietów i kwiatów na Rynku Jeżyckim. Żeby dać tu jakieś wiarygodne porównanie, to hmm... Powiem może tak: lubię szczeniaczki. Ale dla wywołania podobnego uśmiechu radości, szczeniaczek musiałby siedzieć w koszyczku, mieć kokardkę, lizać sobie łapkę różowym jęzorkiem, nieporadnie merdać ogonkiem, rozczulająco klapnąć na kuper i kichnąć. No i, oczywiście, w koszyku poza nim powinno być zeskładowane jeszcze jakieś dwa kilo czekolady.
Z karmelem.
Dużą radością było wczoraj dla mnie wybieranie bukietu na prezent urodzinowy, zwłaszcza, że kwiaciarki - i te legalne i te przycupnięte na obrzeżach targowiska, prześcigają się wręcz we florystycznej pomysłowości. Zdziwilibyście się, jakie zastosowanie mają zwykłe klonowe liście i że można je opchnąć za całkiem przyzwoite siano. Uzbrojona w zgrabny bukiecik i uśmiechniętą mordkę, walcząc po drodze z nierównym chodnikiem, obrałam wreszcie azymut na umówione wcześniej z koleżanką miejsce docelowe (żarcie w wegańskim Wypasie, ale o tym jeszcze opowiem przy okazji - są tak eko, że mają nawet jadalne talerze!).
Po drodze minęło mnie dwóch Panów Meneli, sprzeczających się zabawnie na temat tego, któremu z nich niosę bukiet i dlaczego nie temu drugiemu ("Bo za brzydki jesteś!"). Hola, hola, moment! Odparłam grzecznie, że przykro mi bardzo, ale nie tym razem, bo kwiaty dedykowane są koleżance.
- To niech zgadnę. Koleżanka Emilia?
No i tu mnie przytkało. Bo to jak w morde strzelił rzeczywiście to Emilia rzeczone urodziny obchodzi, ale ani nie podejrzewam jej o takie jeżyckie znajomości, ani - tym bardziej - Pana o zdolności parapsychologiczne i czytanie w moich własnych myślach. To mogłoby być zresztą ciężkie przeżycie.
Na szczęście, Pan zreflektował się chyba w moim cokolwiek ogłupionym wyrazie twarzy, bo zaczął wyjaśniać:
- Wczoraj przecież było Emilii, wiedziałem, że to dla niej! A pani to w ogóle fajna dziewczyna jest, nie krzyczy pani, że pijaki panią zaczepiają, tylko kulturalnie pani rozmawia. To życzę wszystkiego najlepszego i miłego dnia.
Koniec końców, Emilia rzeczywiście okazała się być Emilią nie tylko urodzinową, ale i imieninową. Oto więc dowód na to, że pozytywne podejście do życia i ludzi może uratować Was od towarzyskiego faux pas!
Brać przykład!
Z karmelem.
Dużą radością było wczoraj dla mnie wybieranie bukietu na prezent urodzinowy, zwłaszcza, że kwiaciarki - i te legalne i te przycupnięte na obrzeżach targowiska, prześcigają się wręcz we florystycznej pomysłowości. Zdziwilibyście się, jakie zastosowanie mają zwykłe klonowe liście i że można je opchnąć za całkiem przyzwoite siano. Uzbrojona w zgrabny bukiecik i uśmiechniętą mordkę, walcząc po drodze z nierównym chodnikiem, obrałam wreszcie azymut na umówione wcześniej z koleżanką miejsce docelowe (żarcie w wegańskim Wypasie, ale o tym jeszcze opowiem przy okazji - są tak eko, że mają nawet jadalne talerze!).
Po drodze minęło mnie dwóch Panów Meneli, sprzeczających się zabawnie na temat tego, któremu z nich niosę bukiet i dlaczego nie temu drugiemu ("Bo za brzydki jesteś!"). Hola, hola, moment! Odparłam grzecznie, że przykro mi bardzo, ale nie tym razem, bo kwiaty dedykowane są koleżance.
- To niech zgadnę. Koleżanka Emilia?
No i tu mnie przytkało. Bo to jak w morde strzelił rzeczywiście to Emilia rzeczone urodziny obchodzi, ale ani nie podejrzewam jej o takie jeżyckie znajomości, ani - tym bardziej - Pana o zdolności parapsychologiczne i czytanie w moich własnych myślach. To mogłoby być zresztą ciężkie przeżycie.
Na szczęście, Pan zreflektował się chyba w moim cokolwiek ogłupionym wyrazie twarzy, bo zaczął wyjaśniać:
- Wczoraj przecież było Emilii, wiedziałem, że to dla niej! A pani to w ogóle fajna dziewczyna jest, nie krzyczy pani, że pijaki panią zaczepiają, tylko kulturalnie pani rozmawia. To życzę wszystkiego najlepszego i miłego dnia.
Koniec końców, Emilia rzeczywiście okazała się być Emilią nie tylko urodzinową, ale i imieninową. Oto więc dowód na to, że pozytywne podejście do życia i ludzi może uratować Was od towarzyskiego faux pas!
Brać przykład!
wtorek, 24 czerwca 2014
Jeżyce otwarte na wszystkich!
- I jeszcze jacyś ludzie z balonami... O co tutaj chodzi...? - zastanawiał się z nutą podejrzliwości w głosie pewien napotkany, pięcioletni berbeć. Napotkany w Starym Zoo, dodam. To własnie tam w sobotę, 7 czerwca (wieeem - ta zaprzeszła data brzmi jak kompromitujący wyrzut sumienia) odbywały się główne obchody Dnia Najbardziej Barwnej i Najfajniejszej Dzielnicy w Całym Poznaniu. Organizatorzy skrócili nazwę co prawda do "Dnia Jeżyc", ale na pewno tylko po to, żeby się łatwiej zapamiętywało ;) Święto działo się bodajże już po raz dziewiętnasty, tym razem pod kryptonimem: "Jeżyce otwarte na wszystkich!".
Właściwie to się nie powinnam poczuwać do głoszenia wszem i wobec tych niezwykłych obchodów, wpadłam tam bowiem tylko na jedną godzinę, minut trzydzieści, na oko licząc. Ale sąsiedzka, otwarta atmosfera od razu opatuliła mnie swymi skrzydłami :) Przed wejściem do Starego Zoo ulokował się przyjemny zespół oraz jednodniowe restauracje (nie wiem, jak się robi sernik z kasztanów, ale ten, którego próbowałam, zapisał się na moim podniebieniu złotymi zgłoskami. Mniam!). W środku za to harcerze serwowali grochówkę, nie zważając na ukrop z nieba. Na scenie: teatrzyk o Królewnie Śnieżce. Na bocznej ścieżynce: pomoc w sprawach rowerowych z BikePark. Pośrodku parku: KOprojektownia, prowadząca konsultacje społeczne odnośnie jego zmian na jeszcze lepsze, zbierająca pomysły, sugestie i życzenia. Kawałek dalej - wymienny Targ Różności: książki, biżuteria, wieszaki z ubraniami i ogólne dawanie rzeczom drugiego życia.
I więcej nie powiem, bo musiałam się zawijać. Ale zdążyłam pocykać parę fotek. I przy okazji usłyszałam najlepszy komplement ostatniego miesiąca:
- Wiesz... Muszę Ci powiedzieć, że masz fajny obiektyw... :)
prezentacja lokalnej kwiaciarni. |
I więcej nie powiem, bo musiałam się zawijać. Ale zdążyłam pocykać parę fotek. I przy okazji usłyszałam najlepszy komplement ostatniego miesiąca:
- Wiesz... Muszę Ci powiedzieć, że masz fajny obiektyw... :)
w ogórku dawali pocztówki z ogórkiem. |
o, dokładnie w tym ogórku. |
Targowisko (p)Różności :) |
poszukiwania trwają. |
...i trwają. |
koło Jacka, Wacka i Pankracka nie mogłam przejść obojętnie. |
na planie Starego ZOO można było zaznaczać ważne miejsca i pomysły. |
niebieskie na plus, różowe na minus. |
sernik z kasztanów stał tuż obok. |
kolejka po grochówkę. |
przedstawienie o Królewnie Śnieżce, wiadomo. |
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Pacyfikacja
Kiedy uczęszczałam na kurs fotografii, instruktorka sprzedała nam patent na fotografowanie przestrzeni miejskiej bez ludzi. Jest bardzo prosty: należy zdjęcia robić o 4 rano, kiedy na ulicy nie ma żywej duszy. Banał, no nie? :) Organoleptycznie zauważyłam ostatnio, że właściwie aż tak wysilać się nie trzeba. 15.30 w sobotę przy upale daje dokładnie takie same efekty. Żywego ducha na ulicy. To znaczy - prawie, bo na rogu Szamarzewskiego na przykład można się okazjonalnie natknąć na wulkan testosteronu w osobach dwóch młodych byczków w wyjściowym szeleście, którzy skaczą sobie do oczu. Jako i mi się przydarzyło.
- Czego się, kurwa, sadzisz? - spytał jeden, przywiązując zapobiegawczo do słupka skórzaną smycz, na końcu której pomerdywał radośnie ogonem pies marki bulterier.
(W sumie racja, to jakieś niehumanitarne: bić człowieka ze zwierzęciem w ręku.)
Oponent nie pozostał dłużny, więc od przepychanek słownych zaczęto przechodzić do manualnych. Ten bez bulteriera zamachnął się porządnie i już, już miał dodatkowo poprawić z kopyta, kiedy rozległo się gromkie:
-Stój!
Agresor wyhamował lecąca w powietrzu nogę i spojrzał na przeciwnika z wyrazem łagodnego zdziwienia na twarzy.
- No weź, poczekaj, tylko zegarek zdejmę, bo się może potłuc...
W tym momencie leniwą ciszę przerwało głośne parsknięcie śmiechu. Karczki lekko osłupiały i spojrzały w moją stronę, a ja uświadomiłam sobie, że odgłos paszczą należy do mnie.
Niedobrze. Święcie przekonana byłam, że robię go do środka, nie na zewnątrz.
Nie tracąc czasu na dalsze dywagacje, śpiesznie i zdecydowanie oddaliłam się na magnessowych szkitkach. Odwaga, żeby się odwrócić, wróciła mi dopiero po kilkudziesięciu metrach.
I co?
I to, że panowie rozeszli się, każdy w swoją stronę!
Ocaliłam ludzkość i pokój na świecie! :)
- Czego się, kurwa, sadzisz? - spytał jeden, przywiązując zapobiegawczo do słupka skórzaną smycz, na końcu której pomerdywał radośnie ogonem pies marki bulterier.
(W sumie racja, to jakieś niehumanitarne: bić człowieka ze zwierzęciem w ręku.)
Oponent nie pozostał dłużny, więc od przepychanek słownych zaczęto przechodzić do manualnych. Ten bez bulteriera zamachnął się porządnie i już, już miał dodatkowo poprawić z kopyta, kiedy rozległo się gromkie:
-Stój!
Agresor wyhamował lecąca w powietrzu nogę i spojrzał na przeciwnika z wyrazem łagodnego zdziwienia na twarzy.
- No weź, poczekaj, tylko zegarek zdejmę, bo się może potłuc...
W tym momencie leniwą ciszę przerwało głośne parsknięcie śmiechu. Karczki lekko osłupiały i spojrzały w moją stronę, a ja uświadomiłam sobie, że odgłos paszczą należy do mnie.
Niedobrze. Święcie przekonana byłam, że robię go do środka, nie na zewnątrz.
Nie tracąc czasu na dalsze dywagacje, śpiesznie i zdecydowanie oddaliłam się na magnessowych szkitkach. Odwaga, żeby się odwrócić, wróciła mi dopiero po kilkudziesięciu metrach.
I co?
I to, że panowie rozeszli się, każdy w swoją stronę!
Ocaliłam ludzkość i pokój na świecie! :)
sobota, 7 czerwca 2014
Oliwa do ognia: lemoniada z lawendy
Jesteś piękne - mówię życiu
Mówiła to po prawdzie Szymborska już jakiś czas temu, ale nie mogłam pozbyć się dziś kołatania tych słów w głowie. Cholera jasna, no bo jest! :) Część z Was jeszcze pewnie pochrapuje pod kołdrą, ja natomiast uprzejmie donoszę, że jest cudny, ciepły, słoneczny poranek, na Rynku tyle zapachów i kolorów, ze zwariować można i za jakieś 4 godziny będę z pewnością przeklinać, że jest tak piekielnie gorąco. Kto to widział - tyle stopni w czerwcu...? Tak czy inaczej - wstawać śpiochy i cieszyć się życiem, marsz!
W gratisie i swojej łaskawości mogę zapewnić w tym miejscu przepis na utrzymanie pogody ducha w gorący dzień. Na gotowanie przeciętnie ostatnio mam czas i ochotę, ale w obliczu upałów z otchłani mojej dziurawej pamięci nieśmiało wychynęło wspomnienie lemoniady lawendowej. Generalnie uwarzenie takiego eliksiru to sprawa banalna jak zabranie dziecku zabawki, ale miano "lemoniada lawendowa" jest dostatecznie hipsterskie i snobistyczne, żeby szpanować przed znajomymi, ha! I przed własną matką, która zareagowała na moje zamiary żywym zainteresowaniem i którą z tego miejsca pragnę serdecznie pozdrowić :)
Na litr lemoniady składa się:
1 łyżka suszonych kwiatów lawendy, zaparzona szklanką wrzątku - w zielarskim koło Rynku Jeżyckiego mają całą paczuchę za 6 PLN. Znaczy lawendy, nie wrzątku.
3 plastry cytryny
3 szklanki lodowatej wody mineralnej
gałązka mięty
kostki lodu
miód - do dosłodzenia, zależnie od upodobań
gałązka lawendy - ale tylko jeśli chcecie wersję full-wypas z przystrojeniem, bo susz załatwia sprawę smakowości
Kwiaty zalewamy szklanką wrzątku, czekamy aż się zaparzy. Napar jest rzeczywiście gorzkawy, więc słodkolubni mogą rozpuścić wewnątrz trochę miodu. Jak wystygnie - przecedzamy i do butli. Dorzucamy cytrynę i miętę i zalewamy zimną wodą. Najlepiej na trochę odstawić to potem w zimne miejsce, żeby się ładnie przegryzło. Podajemy z kostkami lodu. Ot - i tyle, cała robota. Prestiż i chwała, zdobyte niskim kosztem!
Ale warto.
Będzie pan zadowolony :)
Mówiła to po prawdzie Szymborska już jakiś czas temu, ale nie mogłam pozbyć się dziś kołatania tych słów w głowie. Cholera jasna, no bo jest! :) Część z Was jeszcze pewnie pochrapuje pod kołdrą, ja natomiast uprzejmie donoszę, że jest cudny, ciepły, słoneczny poranek, na Rynku tyle zapachów i kolorów, ze zwariować można i za jakieś 4 godziny będę z pewnością przeklinać, że jest tak piekielnie gorąco. Kto to widział - tyle stopni w czerwcu...? Tak czy inaczej - wstawać śpiochy i cieszyć się życiem, marsz!
W gratisie i swojej łaskawości mogę zapewnić w tym miejscu przepis na utrzymanie pogody ducha w gorący dzień. Na gotowanie przeciętnie ostatnio mam czas i ochotę, ale w obliczu upałów z otchłani mojej dziurawej pamięci nieśmiało wychynęło wspomnienie lemoniady lawendowej. Generalnie uwarzenie takiego eliksiru to sprawa banalna jak zabranie dziecku zabawki, ale miano "lemoniada lawendowa" jest dostatecznie hipsterskie i snobistyczne, żeby szpanować przed znajomymi, ha! I przed własną matką, która zareagowała na moje zamiary żywym zainteresowaniem i którą z tego miejsca pragnę serdecznie pozdrowić :)
Na litr lemoniady składa się:
1 łyżka suszonych kwiatów lawendy, zaparzona szklanką wrzątku - w zielarskim koło Rynku Jeżyckiego mają całą paczuchę za 6 PLN. Znaczy lawendy, nie wrzątku.
3 plastry cytryny
3 szklanki lodowatej wody mineralnej
gałązka mięty
kostki lodu
miód - do dosłodzenia, zależnie od upodobań
gałązka lawendy - ale tylko jeśli chcecie wersję full-wypas z przystrojeniem, bo susz załatwia sprawę smakowości
Kwiaty zalewamy szklanką wrzątku, czekamy aż się zaparzy. Napar jest rzeczywiście gorzkawy, więc słodkolubni mogą rozpuścić wewnątrz trochę miodu. Jak wystygnie - przecedzamy i do butli. Dorzucamy cytrynę i miętę i zalewamy zimną wodą. Najlepiej na trochę odstawić to potem w zimne miejsce, żeby się ładnie przegryzło. Podajemy z kostkami lodu. Ot - i tyle, cała robota. Prestiż i chwała, zdobyte niskim kosztem!
Ale warto.
Będzie pan zadowolony :)
no to cyk! |
PS. Co ja ostatnio mam z tymi cytatami...?
wtorek, 27 maja 2014
Przeznaczenie
- Podobają się panu moje kwiaty...?
W razie, gdyby ktoś nie wyrażał wobec "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa tak bałwochwalczego uwielbienia jak ja, to podpowiem, że od tych słów zaczęła się wielka miłość wyżej wymienionych bohaterów. Taka z gatunku bezwzględnie szalonych i silniejszych niż przeciwności losu, bla, bla, bla... Kwiaty były wściekle żółte i wcale się Mistrzowi nie podobały, nawiasem mówiąc.
Wracając dziś niespiesznie z pracy zahaczyłam o Rynek. Wszakże dostać już można truskawki ("polne b. słodkie") oraz czereśnie ("krajowe b. słodkie, bez robali") i sezon szparagowy w pełni. Na skraju straganu przycupnęła sobie też przechylona babuleńka ze spracowanymi dłońmi, sprzedająca po taniości kwiaty z plastikowych wiaderek. Dobra nasza, lubimy badyle w wazonie.
Bukiety pachniały mocno: składały się z podejrzanie żółtych lilii. Myśl o Mistrzu i Małgorzacie przyszła mi do głowy dość ekspresowo i uznałam to za znak. Więcej takich porąbanych kwiatów nie znajdę, właściwie babcię-starowinkę też pierwszy raz widzę... Jeśli mam kiedykolwiek wpaść na jakiegokolwiek Mistrza, to niech zagęszcza ruchy, bo ma całe 15 minut i 950 metrów dystansu, żeby się na mnie napatoczyć :) Dalej więc!
Mistrz objawił się był w osobie wąsatego jegomościa z browarem w ręku, lekko już rozchwianego pod monopolowym. Namierzył mnie z paru metrów, potem spojrzał na kwiaty i skupił się dość widocznie. Oho. Olśnienie przyszło w momencie, kiedy próbowałam zgrabnie go wyminąć. Pan uśmiechnął się z widoczną ulgą, rozłożył ramiona w geście zrozumienia i jowialnie zakrzyknął:
- Wszystkiego najlepszego!
Wybuchnęłam śmiechem i podziękowałam, szczerząc uzębienie.
Widać jaka Małgorzata, taki Mistrz ;)
W razie, gdyby ktoś nie wyrażał wobec "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa tak bałwochwalczego uwielbienia jak ja, to podpowiem, że od tych słów zaczęła się wielka miłość wyżej wymienionych bohaterów. Taka z gatunku bezwzględnie szalonych i silniejszych niż przeciwności losu, bla, bla, bla... Kwiaty były wściekle żółte i wcale się Mistrzowi nie podobały, nawiasem mówiąc.
Wracając dziś niespiesznie z pracy zahaczyłam o Rynek. Wszakże dostać już można truskawki ("polne b. słodkie") oraz czereśnie ("krajowe b. słodkie, bez robali") i sezon szparagowy w pełni. Na skraju straganu przycupnęła sobie też przechylona babuleńka ze spracowanymi dłońmi, sprzedająca po taniości kwiaty z plastikowych wiaderek. Dobra nasza, lubimy badyle w wazonie.
Bukiety pachniały mocno: składały się z podejrzanie żółtych lilii. Myśl o Mistrzu i Małgorzacie przyszła mi do głowy dość ekspresowo i uznałam to za znak. Więcej takich porąbanych kwiatów nie znajdę, właściwie babcię-starowinkę też pierwszy raz widzę... Jeśli mam kiedykolwiek wpaść na jakiegokolwiek Mistrza, to niech zagęszcza ruchy, bo ma całe 15 minut i 950 metrów dystansu, żeby się na mnie napatoczyć :) Dalej więc!
Mistrz objawił się był w osobie wąsatego jegomościa z browarem w ręku, lekko już rozchwianego pod monopolowym. Namierzył mnie z paru metrów, potem spojrzał na kwiaty i skupił się dość widocznie. Oho. Olśnienie przyszło w momencie, kiedy próbowałam zgrabnie go wyminąć. Pan uśmiechnął się z widoczną ulgą, rozłożył ramiona w geście zrozumienia i jowialnie zakrzyknął:
- Wszystkiego najlepszego!
Wybuchnęłam śmiechem i podziękowałam, szczerząc uzębienie.
Widać jaka Małgorzata, taki Mistrz ;)
piątek, 23 maja 2014
Towarzystwo filozoficzne
Diogenes z Synopy, grecki cynik, miał w zwyczaju w ciągu dnia spacerować z zapaloną pochodnią, wyjaśniając, że szuka człowieka. Ostatnio przekonałam się, że miałby problem ze znalezieniem go na Jeżycach. Wcale nie dlatego, że ludzi o złotych sercach tu brakuje. I tym bardziej nie dlatego, że ktoś by mu tę pochodnię najpierw podprowadził w ciemnej bramie ;)
Kilka dni temu, od razu po wyjściu z klatki schodowej, dobiegła mnie dysputa dwóch dżentelmenów, klnących głośno nad puszką piwa, w porozciąganych koszulkach, plujących na ziemię z dużą częstotliwością. Siedzieli w prawie pustym garażu i prowadzili dyskusję - jak mniemam i jak to w zwyczaju mamy - o życiu.
W ich pole widzenia weszłam akurat, kiedy z ust jednego z polemistów padło przemyślane, wyważone i, bezsprzecznie, poparte argumentami stwierdzenie:
- Nie masz racji, grubasie!
Przysięgam, że świat zwolnił wtedy tempo i usłyszałam zgrzyt nienaoliwionych kręgów szyjnych, kiedy oczy panów padły na mnie. Wiedzieli, że wiedziałam, że oni wiedzą, że ja wiem, ale udałam że wcale mnie to nie interesuje (jasne... myślałby kto...) i poszłam dalej.
- Nie obrażaj mnie przy ludziach - obrzucony błotem obruszył się na swojego kompana.
- To nie byli ludzie przecież!
Hola, hola, gościu, wstrzymaj konia! zdaję sobie sprawę z tego, że moje włosy dawno fryzjera nie widziały, ale to nie wyklucza mnie mimo wszystko z bycia częścią szlachetnej rasy homo sapiens! Już, już miałam wykonać w tył zwrot, kiedy usłyszałam dobitne:
- To był JEDEN ludź!
Nie ma człowieków, jest ludź i człowiek człowiekowi ludziem!
Prawdę mówiąc, oby tak zostało ;)
Kilka dni temu, od razu po wyjściu z klatki schodowej, dobiegła mnie dysputa dwóch dżentelmenów, klnących głośno nad puszką piwa, w porozciąganych koszulkach, plujących na ziemię z dużą częstotliwością. Siedzieli w prawie pustym garażu i prowadzili dyskusję - jak mniemam i jak to w zwyczaju mamy - o życiu.
W ich pole widzenia weszłam akurat, kiedy z ust jednego z polemistów padło przemyślane, wyważone i, bezsprzecznie, poparte argumentami stwierdzenie:
- Nie masz racji, grubasie!
Przysięgam, że świat zwolnił wtedy tempo i usłyszałam zgrzyt nienaoliwionych kręgów szyjnych, kiedy oczy panów padły na mnie. Wiedzieli, że wiedziałam, że oni wiedzą, że ja wiem, ale udałam że wcale mnie to nie interesuje (jasne... myślałby kto...) i poszłam dalej.
- Nie obrażaj mnie przy ludziach - obrzucony błotem obruszył się na swojego kompana.
- To nie byli ludzie przecież!
Hola, hola, gościu, wstrzymaj konia! zdaję sobie sprawę z tego, że moje włosy dawno fryzjera nie widziały, ale to nie wyklucza mnie mimo wszystko z bycia częścią szlachetnej rasy homo sapiens! Już, już miałam wykonać w tył zwrot, kiedy usłyszałam dobitne:
- To był JEDEN ludź!
Nie ma człowieków, jest ludź i człowiek człowiekowi ludziem!
Prawdę mówiąc, oby tak zostało ;)
niedziela, 18 maja 2014
W podróży
Już zawsze będę wyjeżdżać gdzieś na majówkę. Główna zaletą majówki jest wiosna, która sprawia, że świat wygląda jakoś inaczej. Co prawda tym razem w Wilnie chowaliśmy się do kościołów dla ochrony przed wiatrem, ale lepsze to niż zeszłoroczne szukanie schronienia przed upałem we Lwowie.
Nic nie poradzę na to, że Europa Środkowo-Wschodnia kręci mnie jakoś bardziej niż rozmaite Francje i Włochy. Stolica Litwy była więc dość naturalnym wyborem. Trafiliśmy na rocznicę wstąpienia do UE i imprezę pod katedrą z tej okazji, śpiewało mnóstwo litewskich gwiazd. Tak zrozumiałam. Chyba, bo mimo najszczerszych chęci, język ten pozostał dla mnie absolutną zagadką. Nie lękajcie się jednak. Dogadać można się po polsku i angielsku bez większych problemów. A jedzenie opiera się w dużej mierze na pyrach, mące, śmietanie i skwarkach.
Z rzeczy robiących wrażenie: wzgórze Giedymina, skąd podziwiać można panoramę miasta. Cerkiew Świętego Ducha, gdzie w szklanej trumnie pośrodku złożone są relikwie męczenników wileńskich, gruby pop błogosławi pielgrzymujących, a wszystkie obrazy spowija dym z kadzideł. Urokliwa, wąziutka ulica Literacka, na której znajdują się wykonane przez rozmaitych artystów "wspomnienia" o znanych twórcach literatury: tabliczki, płaskorzeźby, napisy. Można odnaleźć tam Syrokomlę, Gałczyńskiego, Miłosza... "Czy widzicie Państwo Mickiewicza?" spytała przewodniczka jednej z wycieczek, na która się tam napatoczyliśmy. W odpowiedzi padło "Przecież tu jest pełno tych dziadów..." :)
Mickiewicz zresztą przy Literackiej kiedyś mieszkał - jak i przy tuzinie innych ulic. W wielu miejscach można natknąć się na tablice: tu pisał, tam przebywał, a stąd wyjechał z Wilna na zawsze. Człowiek ma wrażenie, że mu wieszcz z lodówki wyskoczy. W temacie wielkich dzieł polskich romantyków odwiedziliśmy też ekspozycję celi dziadowskiego Konrada, przez napotkaną turystkę określoną wdzięcznym mianem "mieszkania socjalnego".
Ale to wszystko nic w obliczu Republiki Zarzecza. Ach, Republika Zarzecza... Zarzecze - bo za rzeką, Wilejką. Do niedawna zaniedbane, najbardziej niebezpieczne miejsce, wylęgarnia marginesu społecznego. Dzisiaj odnawiane siedlisko artystów i alternatywy. No co Wam to przypomina? ;) Co więcej, artystyczna bohema skonstruowała nawet własną konstytucję, ma hymn, prezydenta, biskupa, ambasadorów, a nawet patrona - Anioła z Zarzecza, którego rzeźba stoi na wysokiej kolumnie na jednym z placów. Konstytucja Republiki Zarzecza jest wypisana na murze w kilkunastu językach - zajrzyjcie tutaj, żeby ją przeczytać. Moim ulubionym punktem jest Człowiek ma prawo umrzeć, ale nie jest to jego obowiązkiem. I jeszcze Człowiek powinien pamiętać, jak się nazywa.
I jak mogłam się w tym miejscu nie zakochać?
A, zapomniałabym. Spacerując po Wilnie, natykaliśmy się na koty w różnych postaciach. Figurki z gliny, obrazy, magnesy na lodówkę, typu: kot na wzgórzu Giedymina, kot pod katedrą, kot, gapiący się na panoramę miasta. W punkcie informacji turystycznej postanowiłam spytać, czy to jakiś symbol miasta, maskotka. Pan obsługujący odparł jednak:
- Tez nie wiem, o co chodzi z tymi kotami. Ale Rosjanie bardzo je lubią i kupują te wszystkie gadżety.
Ot, prawo popytu i podaży :)
Na sam koniec wzięliśmy dupy w Troki. Dosłownie. Podczas przystanku w Trokach największe wrażenie na mnie zrobił nie malowniczy zamek (pochodzę z dawnych ziem krzyżackich, zamków mamy na pęczki), ale drewniane, kolorowe domy. Zdjęcia wszystkiego poniżej.
Ludu, jedź na Litwę! :)
I przepraszam za tak monstrualną liczbę zdjęć. Mam nowy aparat ;)
Nic nie poradzę na to, że Europa Środkowo-Wschodnia kręci mnie jakoś bardziej niż rozmaite Francje i Włochy. Stolica Litwy była więc dość naturalnym wyborem. Trafiliśmy na rocznicę wstąpienia do UE i imprezę pod katedrą z tej okazji, śpiewało mnóstwo litewskich gwiazd. Tak zrozumiałam. Chyba, bo mimo najszczerszych chęci, język ten pozostał dla mnie absolutną zagadką. Nie lękajcie się jednak. Dogadać można się po polsku i angielsku bez większych problemów. A jedzenie opiera się w dużej mierze na pyrach, mące, śmietanie i skwarkach.
Z rzeczy robiących wrażenie: wzgórze Giedymina, skąd podziwiać można panoramę miasta. Cerkiew Świętego Ducha, gdzie w szklanej trumnie pośrodku złożone są relikwie męczenników wileńskich, gruby pop błogosławi pielgrzymujących, a wszystkie obrazy spowija dym z kadzideł. Urokliwa, wąziutka ulica Literacka, na której znajdują się wykonane przez rozmaitych artystów "wspomnienia" o znanych twórcach literatury: tabliczki, płaskorzeźby, napisy. Można odnaleźć tam Syrokomlę, Gałczyńskiego, Miłosza... "Czy widzicie Państwo Mickiewicza?" spytała przewodniczka jednej z wycieczek, na która się tam napatoczyliśmy. W odpowiedzi padło "Przecież tu jest pełno tych dziadów..." :)
Mickiewicz zresztą przy Literackiej kiedyś mieszkał - jak i przy tuzinie innych ulic. W wielu miejscach można natknąć się na tablice: tu pisał, tam przebywał, a stąd wyjechał z Wilna na zawsze. Człowiek ma wrażenie, że mu wieszcz z lodówki wyskoczy. W temacie wielkich dzieł polskich romantyków odwiedziliśmy też ekspozycję celi dziadowskiego Konrada, przez napotkaną turystkę określoną wdzięcznym mianem "mieszkania socjalnego".
Ale to wszystko nic w obliczu Republiki Zarzecza. Ach, Republika Zarzecza... Zarzecze - bo za rzeką, Wilejką. Do niedawna zaniedbane, najbardziej niebezpieczne miejsce, wylęgarnia marginesu społecznego. Dzisiaj odnawiane siedlisko artystów i alternatywy. No co Wam to przypomina? ;) Co więcej, artystyczna bohema skonstruowała nawet własną konstytucję, ma hymn, prezydenta, biskupa, ambasadorów, a nawet patrona - Anioła z Zarzecza, którego rzeźba stoi na wysokiej kolumnie na jednym z placów. Konstytucja Republiki Zarzecza jest wypisana na murze w kilkunastu językach - zajrzyjcie tutaj, żeby ją przeczytać. Moim ulubionym punktem jest Człowiek ma prawo umrzeć, ale nie jest to jego obowiązkiem. I jeszcze Człowiek powinien pamiętać, jak się nazywa.
I jak mogłam się w tym miejscu nie zakochać?
A, zapomniałabym. Spacerując po Wilnie, natykaliśmy się na koty w różnych postaciach. Figurki z gliny, obrazy, magnesy na lodówkę, typu: kot na wzgórzu Giedymina, kot pod katedrą, kot, gapiący się na panoramę miasta. W punkcie informacji turystycznej postanowiłam spytać, czy to jakiś symbol miasta, maskotka. Pan obsługujący odparł jednak:
- Tez nie wiem, o co chodzi z tymi kotami. Ale Rosjanie bardzo je lubią i kupują te wszystkie gadżety.
Ot, prawo popytu i podaży :)
Na sam koniec wzięliśmy dupy w Troki. Dosłownie. Podczas przystanku w Trokach największe wrażenie na mnie zrobił nie malowniczy zamek (pochodzę z dawnych ziem krzyżackich, zamków mamy na pęczki), ale drewniane, kolorowe domy. Zdjęcia wszystkiego poniżej.
Ludu, jedź na Litwę! :)
handel alternatywny do ulokowanego obok, oficjalnego rynku. w sklepie ze słodyczami kupiłam tam spodnie. serio. :) |
to ładne było. |
taca to przeżytek. tak się zbiera datki na kościół! |
cela Konrada, znana także jako "mieszkanie socjalne" |
duży był wybór matrioszek :) |
podwórko na Starym Mieście. |
o Rusałce z Zarzecza mówi się, że przyciąga ludzi i kusi ich, żeby zostali na Zarzeczu na zawsze. |
ot, śmietnik. |
zarzeczańskie (czy zarzeckie?) podwórko. |
anioł na Zarzeczu. nie ten główny, oczywiście :) |
konstytucja z wycieczką w tle. |
Gałczyński z Literackiej. |
Gdzie filozof się zatrzymuje, artysta idzie dalej. Jean Paul Sartre z Literackiej. |
Literacka w całej okazałości. |
Pan Litwin integrujący się z polską wycieczką. |
Pan Litwin, śpiewający na cały głos piosenkę o Ameryce, pykający fajeczkę i dyskutujący z Rosjanami o Putinie. |
wspominałam o kotach? |
chłopiec w Trokach, grający na fleciku "Hej, sokoły!" w tonacji durowej :) |
koń, jak jest, każdy widzi. |
wiosna w Trokach. |
ostatni przystanek: Kowno. |
jak mniemam, typowa sobota w Kownie :) |
na koniec - seta wódki w plastiku. naprawdę. |
sobota, 10 maja 2014
Podsumowując
Myślę całkiem poważnie, że na biblijnej liście ośmiu błogosławieństw brakuje co najmniej jednego punktu. "Błogosławieni pracujący w sobotę, albowiem gdzieś i kiedyś czeka na nich nagroda".
...a przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć :)
Jako niewolnik MPK, wstałam dziś rano z poczuciem palącej konieczności doładowania sieciówki, zanim przedsięwezmę (czy jest w ogóle takie słowo?) jakiekolwiek inne działania. Wymogło to na mnie dodatkową aktywność w postaci kurcgalopku na Rynek Jeżycki. A pogoda nie rozpieszcza, jak to przy weekendzie.
Stojąc przed kioskiem, usłyszałam narzekanie jakiejś kobitki na tłok i kolejki. Nic ciekawego by w tym nie było, gdyby z wysokości jej kolan, z ust małej dziewczynki, którą trzymała za rękę, nie wyrwało się wzdychające:
- No, masakla...
A puenty nie będzie, bo właśnie w tramwaju mam kontrolę biletów :)
...a przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć :)
Jako niewolnik MPK, wstałam dziś rano z poczuciem palącej konieczności doładowania sieciówki, zanim przedsięwezmę (czy jest w ogóle takie słowo?) jakiekolwiek inne działania. Wymogło to na mnie dodatkową aktywność w postaci kurcgalopku na Rynek Jeżycki. A pogoda nie rozpieszcza, jak to przy weekendzie.
Stojąc przed kioskiem, usłyszałam narzekanie jakiejś kobitki na tłok i kolejki. Nic ciekawego by w tym nie było, gdyby z wysokości jej kolan, z ust małej dziewczynki, którą trzymała za rękę, nie wyrwało się wzdychające:
- No, masakla...
A puenty nie będzie, bo właśnie w tramwaju mam kontrolę biletów :)
niedziela, 27 kwietnia 2014
Bez-Sens
Problem z bzem polega na tym, że kwitnie wiosną tylko przez chwilę, a zerwany i włożony do wazonu zdycha - zapewne w proteście przeciwko niewoli - po kilku godzinach. Kupowanie go na Rynku Jeżyckim jest więc najpospolitszym idiotyzmem i marnotrawieniem pieniędzy. Tylko, prawdę mówiąc, wiosną nie obchodzi to ani mnie, ani kopy innych ludzi. I gdzie to, słynne jak Polska długa i szeroka, poznańskie skąpstwo...?
Przechodziłam wczoraj radośnie o poranku przez Jeżyce, robiąc szybkie zakupy. Bukiety bzu napadły na mnie brutalnie i bez ostrzeżenia, z każdej strony. Taaak, wiem, że to polny krzak jest i pod osłoną nocy mogłabym oszabrować kwiaty z jakiegoś klombu. Nie umiem, wolę uprawiać bzowe paserstwo.
Skusiła mnie wyjątkowo dorodna wiązanka, po kupnie której zaklęłam się na wszystkie świętości niebieskie, że teraz to już tylko chyłkiem prosto do domu, bo - jak wiadomo - całe bogactwo Rynku zdecydowanie ma wpływ destrukcyjny na mój portfel. Świętości niebieskie siedzą i płaczą cichutko w kąciku, ponieważ na nic zaklęcia się zdały. Odwróciłam się tylko od straganu i moje bystre oko namierzyło wiaderko ze świeżo rozkwitniętymi konwaliami. Powiem wręcz, że w obliczu konwalii, autorytet świętości niebieskich roztrzaskał się głośno o bruk.
Zachęcona niską ceną (Pani, ulokowana mniej więcej w samym środku Rynku, układa bukieciki za jedynego piątaka!), ustawiłam się grzecznie w oczekiwaniu, targając na ramieniu już upolowaną kiść bzu. Nie minęła chwila, jak w okolicy wlasnego łokcia ze zdumieniem zauważyłam głowę jakiejś babci, ładującej nochal w chłodne, fioletowe pąki. Na moje pytające spojrzenie, odpowiedziała jedynie:
- Tak tylko chciałam zobaczyć, czy pachnie.
I poszła sobie dalej.
Szybko ją zrozumiałam. Taśtając do domu ciężkie zakupy, co chwilę dokonywałam ewolucji ekwilibrystycznych, żeby zanurzyć własny z kolei nochal w każdym bukiecie na zmianę :) A jakiś czas temu koleżanka zapytała mnie troskliwie, czy z okazji wiosny to zawsze mi musi odbijać...
No to mówię, że musi. Zawsze :)
P.S. Aaaa...! Dobrym sposobem na bez jest zanurzenie na chwilę końcówek w wodzie o temperaturze ok. 90 stopni, przed włożeniem do wazonu. Jestem zaskoczona, ale - póki co - działa!
Przechodziłam wczoraj radośnie o poranku przez Jeżyce, robiąc szybkie zakupy. Bukiety bzu napadły na mnie brutalnie i bez ostrzeżenia, z każdej strony. Taaak, wiem, że to polny krzak jest i pod osłoną nocy mogłabym oszabrować kwiaty z jakiegoś klombu. Nie umiem, wolę uprawiać bzowe paserstwo.
Skusiła mnie wyjątkowo dorodna wiązanka, po kupnie której zaklęłam się na wszystkie świętości niebieskie, że teraz to już tylko chyłkiem prosto do domu, bo - jak wiadomo - całe bogactwo Rynku zdecydowanie ma wpływ destrukcyjny na mój portfel. Świętości niebieskie siedzą i płaczą cichutko w kąciku, ponieważ na nic zaklęcia się zdały. Odwróciłam się tylko od straganu i moje bystre oko namierzyło wiaderko ze świeżo rozkwitniętymi konwaliami. Powiem wręcz, że w obliczu konwalii, autorytet świętości niebieskich roztrzaskał się głośno o bruk.
Zachęcona niską ceną (Pani, ulokowana mniej więcej w samym środku Rynku, układa bukieciki za jedynego piątaka!), ustawiłam się grzecznie w oczekiwaniu, targając na ramieniu już upolowaną kiść bzu. Nie minęła chwila, jak w okolicy wlasnego łokcia ze zdumieniem zauważyłam głowę jakiejś babci, ładującej nochal w chłodne, fioletowe pąki. Na moje pytające spojrzenie, odpowiedziała jedynie:
- Tak tylko chciałam zobaczyć, czy pachnie.
I poszła sobie dalej.
tak niewiele potrzeba do zrobienia wiosny. |
Szybko ją zrozumiałam. Taśtając do domu ciężkie zakupy, co chwilę dokonywałam ewolucji ekwilibrystycznych, żeby zanurzyć własny z kolei nochal w każdym bukiecie na zmianę :) A jakiś czas temu koleżanka zapytała mnie troskliwie, czy z okazji wiosny to zawsze mi musi odbijać...
No to mówię, że musi. Zawsze :)
P.S. Aaaa...! Dobrym sposobem na bez jest zanurzenie na chwilę końcówek w wodzie o temperaturze ok. 90 stopni, przed włożeniem do wazonu. Jestem zaskoczona, ale - póki co - działa!
piątek, 18 kwietnia 2014
Zając przykicał
jeśli kto chodzi Dąbrowskiego, to już to widział. i został ostrzeżony. |
Zamiast umartwiać się z okazji Wielkiego Piątku, niniejszym pozwalam sobie złożyć wszystkim tu obecnym życzenia już teraz, póki nie wpadłam w świąteczny szał zajęczych prezentów, koszyczków wielkanocnych i pieczonej szynki mojej mamy. Rzecz jasna i gwoli ścisłości: tej zrobionej przez mamę, a nie tej, pochodzącej z górnej części maminego odnóża.
Drodzy wszyscy! Po pierwsze: wiosennych i słonecznych. Po drugie: spokojnych i wesołych. Po trzecie, najważniejsze: żebyście nie trafili na zepsute jajko, bo to nieprzyjemne :)
A pamiętacie śnieżną Wielkanoc w ubiegłym roku? Póki co nic na niebie i ziemi nie wskazuje powtórki z rozrywki, ale z dumą pragnę oznajmić, że jeżyckie sklepy są zawsze przygotowane na wszelką ewentualność :)
no bo co to właściwie za różnica...? |
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
Kim jesteś?
Jesteś LOKALSEM!
A przynajmniej jesteś nim, kiedy czujesz jakiś, choćby najmniejszy związek z Jeżycami i bierzesz udział w projekcie, organizowanym kolektywnie przez Galerię Miejską Arsenał i miejscowe organizacje: Animatornię i Jeżycką Fundację Senioralną.
Możesz też być po prostu mną, ale nie jest to znowu takie proste :)
Rzecz jasna, powyższe dotyczy lokalsowej grupy jeżyckiej. Poza nią projekt objął też mieszkańców Naramowic i ludzi związanych z Arsenałem. To tyle tytułem wstępu.
Tytułem wstępu bardziej szczegółowego, projekt dzieje się po raz pierwszy, trwać będzie cały rok, a ja się już zdążyłam nakręcić :) Ale - przyznajcie - jak ominąć taką okazję do spotkań, rozmów i integracji? Bo właśnie o to chodzi: o potrzebę wspólnego działania w pewnej przestrzeni i wspólnocie; o budowanie tożsamości. A że uda się jeszcze coś z tego stworzyć, to w ogóle sława, chwała i gloria w niebiesiech.
Projekt obejmuje kilka etapów - pierwszy to spotkania członków grup (a przyjść mógł - i chyba jeszcze może - każdy), prowadzone przez animatorów. Rozmawia się, zbiera historie, porównuje, integruje, zapoznaje, tworzy i wydobywa tożsamość i tak dalej. Po tym etapie następują spotkania z artystami, którzy pomogą przełożyć doświadczenia na język sztuki - czy to wizualnej, czy literackiej. Zwieńczeniem całej tej harówki będzie wystawa prac i późniejsza publikacja.
Plastycznie jestem dokładną odwrotnością Leonarda da Vinci, a mój Człowiek Witruwiański wygląda mniej więcej tak:
więc sami widzicie, że jest to jedyna w moim życiu szansa, żeby otrzeć się o organizację jakiejś wystawy :)
Pierwsze warsztaty już za nami. Miks jest dość niezwykły: trochę młodych dziewczyn, trochę seniorów. Pani Krystyna, mieszkająca na Jeżycach od kilkudziesięciu lat, która skoczyła całkiem niedawno na bungee. Pan Bogusław, znający na pamięć wiersz Przybosia. Zosia, posługująca się dwoma językami obcymi. Lubiąca zimę Malina. I dalsze, wspaniałe grono kilkunastu charakterystycznych osób.
Animatorki zachęciły grupę do integracji, rozmowy i poznawania się - po to, żeby potem zacząć dyskusję o Jeżycach, która za spotkań kilka posłuży do wyklucia się Sztuki. Jakie są najładniejsze ulice, a jakie najbardziej brudne? Kto nam się z Jeżycami kojarzy (mi oczywiście Peja, który wszak - jak zostało to pięknie podsumowane - "śpiewa rapa") i co dla nas znaczy ta dzielnica? Jak pachnie ta dzielnica (akacje), jak smakuje (lody z Kościelnej) i gdzie można odpocząć (w Starym ZOO)? A wszystko przeplatane historyjkami i sporem, czy Sołacz to jeszcze Jeżyce i jak właściwie zaklasyfikować pod tym kątem Ogród Botaniczny. Co do Rusałki jakoś dziwnie nikt nie miał wątpliwości. Tylko Pani Władzia, opowiadając o zwyczajowych spacerach nad jezioro z koleżanką, stwierdziła z zaskoczeniem:
- Myśmy w tym roku nie zaliczyły ani razu Rusałki na lodzie...!
A teraz przyznać się, drogie dzieci. Kto usłyszał tę "Rusałkę" małą literą? :)
A przynajmniej jesteś nim, kiedy czujesz jakiś, choćby najmniejszy związek z Jeżycami i bierzesz udział w projekcie, organizowanym kolektywnie przez Galerię Miejską Arsenał i miejscowe organizacje: Animatornię i Jeżycką Fundację Senioralną.
Możesz też być po prostu mną, ale nie jest to znowu takie proste :)
Rzecz jasna, powyższe dotyczy lokalsowej grupy jeżyckiej. Poza nią projekt objął też mieszkańców Naramowic i ludzi związanych z Arsenałem. To tyle tytułem wstępu.
Tytułem wstępu bardziej szczegółowego, projekt dzieje się po raz pierwszy, trwać będzie cały rok, a ja się już zdążyłam nakręcić :) Ale - przyznajcie - jak ominąć taką okazję do spotkań, rozmów i integracji? Bo właśnie o to chodzi: o potrzebę wspólnego działania w pewnej przestrzeni i wspólnocie; o budowanie tożsamości. A że uda się jeszcze coś z tego stworzyć, to w ogóle sława, chwała i gloria w niebiesiech.
Projekt obejmuje kilka etapów - pierwszy to spotkania członków grup (a przyjść mógł - i chyba jeszcze może - każdy), prowadzone przez animatorów. Rozmawia się, zbiera historie, porównuje, integruje, zapoznaje, tworzy i wydobywa tożsamość i tak dalej. Po tym etapie następują spotkania z artystami, którzy pomogą przełożyć doświadczenia na język sztuki - czy to wizualnej, czy literackiej. Zwieńczeniem całej tej harówki będzie wystawa prac i późniejsza publikacja.
Plastycznie jestem dokładną odwrotnością Leonarda da Vinci, a mój Człowiek Witruwiański wygląda mniej więcej tak:
... |
Pierwsze warsztaty już za nami. Miks jest dość niezwykły: trochę młodych dziewczyn, trochę seniorów. Pani Krystyna, mieszkająca na Jeżycach od kilkudziesięciu lat, która skoczyła całkiem niedawno na bungee. Pan Bogusław, znający na pamięć wiersz Przybosia. Zosia, posługująca się dwoma językami obcymi. Lubiąca zimę Malina. I dalsze, wspaniałe grono kilkunastu charakterystycznych osób.
Animatorki zachęciły grupę do integracji, rozmowy i poznawania się - po to, żeby potem zacząć dyskusję o Jeżycach, która za spotkań kilka posłuży do wyklucia się Sztuki. Jakie są najładniejsze ulice, a jakie najbardziej brudne? Kto nam się z Jeżycami kojarzy (mi oczywiście Peja, który wszak - jak zostało to pięknie podsumowane - "śpiewa rapa") i co dla nas znaczy ta dzielnica? Jak pachnie ta dzielnica (akacje), jak smakuje (lody z Kościelnej) i gdzie można odpocząć (w Starym ZOO)? A wszystko przeplatane historyjkami i sporem, czy Sołacz to jeszcze Jeżyce i jak właściwie zaklasyfikować pod tym kątem Ogród Botaniczny. Co do Rusałki jakoś dziwnie nikt nie miał wątpliwości. Tylko Pani Władzia, opowiadając o zwyczajowych spacerach nad jezioro z koleżanką, stwierdziła z zaskoczeniem:
- Myśmy w tym roku nie zaliczyły ani razu Rusałki na lodzie...!
A teraz przyznać się, drogie dzieci. Kto usłyszał tę "Rusałkę" małą literą? :)
niedziela, 6 kwietnia 2014
Inwestycja
Robienie zakupów w niedzielę wieczorem w jeżyckich Żabkach trochę przypomina loterię. To znaczy - nigdy nie wiesz, na co akurat możesz trafić. Wiadomo na co na pewno nie możesz: na świeże bułki. Mnie to w sumie nie zdziwiło, ale sama słyszałam, jak się jednemu panu smutno zrobiło, że będzie musiał rano przykopytkować. Naiwniak.
Najedzony czy nie, refleksem pan wykazał się znacznie lepszym i zgrabnie wyprzedził mnie w kolejce do płacenia. Nie rozpłakałam się, nie rozdarłam szat, nie rzuciłam na niego śmiercionośnej klątwy. Stanęłam w ogonku grzecznie i w pokorze przegranego. Stoję, gapię się w sufit, słyszę miauczenie, kontempluję towar przy kasie ze szczególnym uwzględnieniem czegoś czekolad...
Czekaj, co?
Słyszę miauczenie?!
Ano tak.
Słyszałam i ja i pan, co uspokoiło kiełkujące obawy czy z moim słuchem wszystko aby gra. Zawstydzona ekspedientka przyznała się, że tak, owszem, trzyma pod ladą kota. I że w ogóle ma trzy inne w domu i psa jeszcze. I że jednego kota chowała od małego, ale zdechł. Paaaanie, co to był za lament. Koleś odparł na to, że super, że kot pod ladą, bo on też jest kociarz i ma kota w domu i że w ogóle...
(Nie, no jasne, rozprawiajcie sobie radośnie o sierściuchach, ja tu postoję i poczekam, aż mi ręce zemdleją, w ogóle udawajmy, że mnie tu NIE MA, że jestem jakąś anomalią w atmosferze, pewnie.)
Facet zdecydował się zapłacić (NO WRESZCIE!) i już miał odchodzić, kiedy wpadło mu do głowy, że wszystkich zakupów to do rąsi nie zmieści. Za mało kończyn, za dużo piw. Cofnął się więc po siateczkę z pytaniem czy płatna, bo on nabędzie, za pieniądze.
Sprzedawczyni była jednak widocznie w stu procentach kupiona, bo z taką szorstką sympatią odpowiedziała tylko:
- A masz pan za darmo... Za tego kota.
No to ja niniejszym oświadczam wszem i wobec, że prawie miałam kota. Kiedyś, o mały włos.
Czy za to przysługuje jakiś gratis?
Najedzony czy nie, refleksem pan wykazał się znacznie lepszym i zgrabnie wyprzedził mnie w kolejce do płacenia. Nie rozpłakałam się, nie rozdarłam szat, nie rzuciłam na niego śmiercionośnej klątwy. Stanęłam w ogonku grzecznie i w pokorze przegranego. Stoję, gapię się w sufit, słyszę miauczenie, kontempluję towar przy kasie ze szczególnym uwzględnieniem czegoś czekolad...
Czekaj, co?
Słyszę miauczenie?!
Ano tak.
Słyszałam i ja i pan, co uspokoiło kiełkujące obawy czy z moim słuchem wszystko aby gra. Zawstydzona ekspedientka przyznała się, że tak, owszem, trzyma pod ladą kota. I że w ogóle ma trzy inne w domu i psa jeszcze. I że jednego kota chowała od małego, ale zdechł. Paaaanie, co to był za lament. Koleś odparł na to, że super, że kot pod ladą, bo on też jest kociarz i ma kota w domu i że w ogóle...
(Nie, no jasne, rozprawiajcie sobie radośnie o sierściuchach, ja tu postoję i poczekam, aż mi ręce zemdleją, w ogóle udawajmy, że mnie tu NIE MA, że jestem jakąś anomalią w atmosferze, pewnie.)
Facet zdecydował się zapłacić (NO WRESZCIE!) i już miał odchodzić, kiedy wpadło mu do głowy, że wszystkich zakupów to do rąsi nie zmieści. Za mało kończyn, za dużo piw. Cofnął się więc po siateczkę z pytaniem czy płatna, bo on nabędzie, za pieniądze.
Sprzedawczyni była jednak widocznie w stu procentach kupiona, bo z taką szorstką sympatią odpowiedziała tylko:
- A masz pan za darmo... Za tego kota.
No to ja niniejszym oświadczam wszem i wobec, że prawie miałam kota. Kiedyś, o mały włos.
Czy za to przysługuje jakiś gratis?
środa, 2 kwietnia 2014
Telefon z aparatem
Idę na łatwiznę. Ale za to mam dużo usprawiedliwień.
Mimo, że mam więcej czasu (drugi tydzień zwolnienia lekarskiego), to jednak ciężko mi się myśli (drugi tydzień zwolnienia lekarskiego). Ciężko mi się też pisze, albowiem coś mi wpadło pod spację. Podejrzewam, z dużym prawdopodobieństwem, że wpadło stosunkowo dawno, a to, co przeszkadza mi pisać dzisiaj, to już wyższa forma ewolucyjna. W każdym razie jest silna i dzielnie walczy z uciskiem :)
No i trzecie - dawno nie było żadnych zdjęć. Nie, żeby to poniżej zasługiwało na to szlachetne miano. Chcę po prostu pokazać, dlaczego nauczyłam się zawsze mieć przy sobie komórkę :)
Mimo, że mam więcej czasu (drugi tydzień zwolnienia lekarskiego), to jednak ciężko mi się myśli (drugi tydzień zwolnienia lekarskiego). Ciężko mi się też pisze, albowiem coś mi wpadło pod spację. Podejrzewam, z dużym prawdopodobieństwem, że wpadło stosunkowo dawno, a to, co przeszkadza mi pisać dzisiaj, to już wyższa forma ewolucyjna. W każdym razie jest silna i dzielnie walczy z uciskiem :)
No i trzecie - dawno nie było żadnych zdjęć. Nie, żeby to poniżej zasługiwało na to szlachetne miano. Chcę po prostu pokazać, dlaczego nauczyłam się zawsze mieć przy sobie komórkę :)
tu byliśmy. mama, tata i dziecko. |
a nie taniej było kupić litra od razu? |
a pomyśleć, że kiedyś mafia podkładała tylko zgniłe ryby... |
kto zna jakiegoś sudenta? |
o copy sprzedawcy miodu już wspominałam. wzrusza jak zawsze. |
twórczość moich własnych sąsiadów. nie, nie jestem adresatem :) |
smutne na koniec. taki napis pojawił się na jednym z budynków przy Dąbrowskiego. czy napisał to przestraszony sąsiad czy przestraszony członek rodziny? |
wtorek, 25 marca 2014
Mowa ciała
Spoko.
Jestem, żyję, nie umarłam. To znaczy do tego ostatniego to mam teraz całkiem blisko za sprawą wyjątkowo uroczego wirusa (na pewno ma macki, czuję to). Lekarz zaserwował mi przymusowe zwolnienie lekarskie, znane jednakowoż pod kryptonimem: "Wreszcie Będziesz Mieć Czas Napisać Coś na Blogu". Pociągając więc nosem, z gardłem, z którego nie wydobywa się żaden dźwięk - piszę! Co prawda klawisze przyciskam głównie siłą woli i bardzo pojedynczo, ale wielkość zawsze rodzi sie w bólach. Co też z pokorą przyjmuję :)
Mój marcowy brak czasu związany jest pośrednio z faktem, że jakiś czas temu strzeliło mi do głowy, aby trochę się jeszcze podokształcać. Dokształcanie ma to do siebie, że zawsze kończy się w poniedziałki po 21, pomiędzy jednym tramwajem a drugim. Stoję wówczas jak kupka nieszczęścia na przystanku i usilnie wpatruję się w ten punkt przestrzeni, z którego nadjechać ma wehikuł MPK, wierząc głęboko, że tym go przywołam.
Właściwie to, jak się głębiej zastanowić, zawsze przyjeżdża. Prędzej czy później.
A więc daje to jeszcze większą wiarę w moje supermoce :)
Nie dalej jak dwa tygodnie temu, oczekując na tramwaj, namierzyłam na przystanku młodego chłopaka, nagabywanego przyjaźnie przez pewnego kolesia w stanie wskazującym. Oczywiście - prawie oplułam się z ciekawości. Zwinnym, prawie niedostrzegalnym ruchem wyjęłam słuchawki z uszu i od niechcenia zaczęłam powoli, ale skutecznie kierować się na cel, podkręcając jednocześnie czułość wyłapywania fal dzwiękowych do oporu. Niestety, rozmowa toczona była zbyt konfidencjonalnym szeptem - wyłapałam tylko słowa "kobieta" i "życie". I o ile mnie intuicja nie myli, rzecz nie dotyczyła popularnych, kobiecych czasopism.
Niepocieszona wczłapałam do tramwaju, przeklinając pod nosem postępującą głuchotę (nie noście słuchawek dokanałowych, bo też tak skończycie!). Niespodziwanie jednak, los okazał się dla mnie łaskawy! Wstawiony nagabywacz z przystanku porzucił bowiem w pewnym momencie swą ofiarę i powodowany znanym tylko sobie impulsem. stanął w pozie proroczej. W obie swe dłonie chwycił tramwajowe rurki i donośnym głosem zapytał:
- Kto z Państwa ma dosyć sztuczności w życiu?
Nie udało mi się powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że naprzeciwko mnie kielczył się już chłopak z przystanku. Spróbowałam ruchem ninja ukryć mordkę w szalu, ale było za późno. Trajektoria usmiechu lekko skręciła, zrykoszetowała i efektem jej był Prorok, moszczący się na siedzeniu naprzeciwko mnie.
- Pani się uśmiechnęła. Ma Pani piękny uśmiech, taka szczera kobieta. Rzadko takie spotykam.
- Ale kogo? Szczere kobiety?
- Nawet nie. Szczere uśmiechy u szczerych ludzi. Dziękuję!
Ależ proszę bardzo! Wychodzi na to, że w moim życiu nie ma sztuczności.
A przynajmniej szczerzę się szczerze :)
Jestem, żyję, nie umarłam. To znaczy do tego ostatniego to mam teraz całkiem blisko za sprawą wyjątkowo uroczego wirusa (na pewno ma macki, czuję to). Lekarz zaserwował mi przymusowe zwolnienie lekarskie, znane jednakowoż pod kryptonimem: "Wreszcie Będziesz Mieć Czas Napisać Coś na Blogu". Pociągając więc nosem, z gardłem, z którego nie wydobywa się żaden dźwięk - piszę! Co prawda klawisze przyciskam głównie siłą woli i bardzo pojedynczo, ale wielkość zawsze rodzi sie w bólach. Co też z pokorą przyjmuję :)
Mój marcowy brak czasu związany jest pośrednio z faktem, że jakiś czas temu strzeliło mi do głowy, aby trochę się jeszcze podokształcać. Dokształcanie ma to do siebie, że zawsze kończy się w poniedziałki po 21, pomiędzy jednym tramwajem a drugim. Stoję wówczas jak kupka nieszczęścia na przystanku i usilnie wpatruję się w ten punkt przestrzeni, z którego nadjechać ma wehikuł MPK, wierząc głęboko, że tym go przywołam.
Właściwie to, jak się głębiej zastanowić, zawsze przyjeżdża. Prędzej czy później.
A więc daje to jeszcze większą wiarę w moje supermoce :)
Nie dalej jak dwa tygodnie temu, oczekując na tramwaj, namierzyłam na przystanku młodego chłopaka, nagabywanego przyjaźnie przez pewnego kolesia w stanie wskazującym. Oczywiście - prawie oplułam się z ciekawości. Zwinnym, prawie niedostrzegalnym ruchem wyjęłam słuchawki z uszu i od niechcenia zaczęłam powoli, ale skutecznie kierować się na cel, podkręcając jednocześnie czułość wyłapywania fal dzwiękowych do oporu. Niestety, rozmowa toczona była zbyt konfidencjonalnym szeptem - wyłapałam tylko słowa "kobieta" i "życie". I o ile mnie intuicja nie myli, rzecz nie dotyczyła popularnych, kobiecych czasopism.
Niepocieszona wczłapałam do tramwaju, przeklinając pod nosem postępującą głuchotę (nie noście słuchawek dokanałowych, bo też tak skończycie!). Niespodziwanie jednak, los okazał się dla mnie łaskawy! Wstawiony nagabywacz z przystanku porzucił bowiem w pewnym momencie swą ofiarę i powodowany znanym tylko sobie impulsem. stanął w pozie proroczej. W obie swe dłonie chwycił tramwajowe rurki i donośnym głosem zapytał:
- Kto z Państwa ma dosyć sztuczności w życiu?
Nie udało mi się powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że naprzeciwko mnie kielczył się już chłopak z przystanku. Spróbowałam ruchem ninja ukryć mordkę w szalu, ale było za późno. Trajektoria usmiechu lekko skręciła, zrykoszetowała i efektem jej był Prorok, moszczący się na siedzeniu naprzeciwko mnie.
- Pani się uśmiechnęła. Ma Pani piękny uśmiech, taka szczera kobieta. Rzadko takie spotykam.
- Ale kogo? Szczere kobiety?
- Nawet nie. Szczere uśmiechy u szczerych ludzi. Dziękuję!
Ależ proszę bardzo! Wychodzi na to, że w moim życiu nie ma sztuczności.
A przynajmniej szczerzę się szczerze :)
sobota, 1 marca 2014
Na pieska
Szłam przed chwilą przez miasto.
Nie, tfu, stop, jeszcze raz. Od początku.
Szłam przed chwilą przez Jeżyce. Słońce pali aż miło - pilnujcie się jednakże w cieniu, bo przewiewa nerki. Jak co sobotę, ulice okupowane są przez tłum konsumentów.
Z owego tłumu moje wprawne oko wyłowiło babcię z wnuczkiem, która nie podążała bynajmniej chodnikiem, jak Pan Bóg przykazał, tylko zmieniła trajektorię swojego dreptu na przyuliczny pas zieleni. Ciągnąc za sobą potykające się pacholę.
Uszu mych dobiegło polecenie:
- No tu ukucnij, pod drzewkiem. Zdejmij spodenki i zrób kupkę. Przecież wiesz jak. Tak jak piesek robi.
...
O tempora, o mores!
Nie, tfu, stop, jeszcze raz. Od początku.
Szłam przed chwilą przez Jeżyce. Słońce pali aż miło - pilnujcie się jednakże w cieniu, bo przewiewa nerki. Jak co sobotę, ulice okupowane są przez tłum konsumentów.
Z owego tłumu moje wprawne oko wyłowiło babcię z wnuczkiem, która nie podążała bynajmniej chodnikiem, jak Pan Bóg przykazał, tylko zmieniła trajektorię swojego dreptu na przyuliczny pas zieleni. Ciągnąc za sobą potykające się pacholę.
Uszu mych dobiegło polecenie:
- No tu ukucnij, pod drzewkiem. Zdejmij spodenki i zrób kupkę. Przecież wiesz jak. Tak jak piesek robi.
...
O tempora, o mores!
czwartek, 20 lutego 2014
Człowiek z zasadami
Podobno w dzisiejszych czasach rządzi pieniądz, a wtórują mu takie cnoty, jak: zysk, chciwość i oszustwo. Jakaś część naszego społeczeństwa na wszelki wypadek wietrzy spisek, ścisza głos we własnym domu, żeby sąsiedzi nie usłyszeli i podejrzewa wszystkich o wrogie intencje, bo człowiek jest z natury zły, jak twierdził mistrz Machiavelli. I żyjemy w takim kraju, gdzie nikt nie patrzy poza czubek własnego nosa.
A tu nieprawda!
Jest na Jeżycach Żabka. To znaczy - jest ich legion, ale chodzi mi o pewną konkretną. W owej Żabce sprzedaje od niedawna młody chłopak, bardzo komunikatywny, rozmowny i przesympatyczny. Dzisiaj wpadłam tam w przelocie celem nabycia drogą kupna jakichś kolacyjnych wiktuałów oraz butelki piwa.
Lub dwóch.
Swój wybór postawiłam na ladzie. Podczas ładowania ostatnich bułek do siatki usłyszałam jednak sakramentalne:
- Ja nie sprzedam Pani tego piwa.
Eee, hmm... Może i wyglądam młodo, ale jeszcze rano wydawało mi się, że od dawna mogę pić nawet w USA i Indiach. No szybciej załapałabym się na paragraf o niesprzedawaniu alkoholu nietrzeźwym, ale dzisiaj to akurat niekoniecznie. Także tego, co jest grane?
- Nie sprzedam Pani tego piwa. Tego się nie da pić. Pani patrzy, kto to produkował. Nic stamtąd nie jest dobre.
Ok, część zagadki wyjaśniona. Nieśmiałe podejrzenie wyglądania młodo rozwiało się jak ten sen złoty.
Ale co, kopara opadła? Zawstydzeni wszyscy? Prawdziwa kombinacja Robin Hooda z Batmanem, supersprzedawca, co o klienta dba bardziej niż o własny zysk. Podbudował mnie ten przykład, aczkolwiek wykłóciłam się z Panem o piwo, którego chciałam spróbować, argumentując między innymi, że podam je jedynie najgorszemu wrogowi. Nie sposób opisać jego zgorszenia i zdegustowania, podpartego ciężkim westchnieniem i zapewne kołaczącą się w głowie myślą "Baby to są jednak durne". W końcu się poddał i sprzedał. A ja obiecałam wrócić na korepetycje.
I tak teraz siedzę sobie jeszcze i dumam i cieszę się niezmiernie, że świat potrafi być naprawdę bardzo, bardzo ładny i pełen życzliwości.
Aha. Co do piwa - miał rację. Niewyobrażalnie paskudne :)
poniedziałek, 17 lutego 2014
Orły, sokoły, herosy
Kiedy pierwszy raz w życiu byłam w Warszawie - a miałam podówczas jakieś 15 lat - wszyscy straszyli mnie Dworcem Centralnym. Była to pamiętna klasowa wycieczka, podczas której wychowawczyni kazała nam chyłkiem przemknąć w ciasno zbitej kupce, ze względu na to, że:
a) kupy nikt nie ruszy
b) zdegenerowani narkomani, szalejący ze swoimi strzykawkami i wbijający je przypadkowym ludziom gdzie popadnie, dosięgną co najwyżej tych na obrzeżach. W żadnym razie nie dadzą rady całej klasie.
Nie pamiętam już, czy wtedy Centralny rzeczywiście miał czym robić ponure wrażenie. Pewnie miał. Teraz jestem daleka od takiej opinii. Stosunkowo czysto jest i łatwo się tam poorientować - nie to, co w naszym poznańskim centrum handlowym, do którego Dworzec Główny jest na doczepkę (zupełnie nie wiadomo, po co właściwie) i gdzie perony są losowo rozrzucone po całym terenie.
Także tego: Warszawa Centralna nie rozczarowuje. Nawet na polu ciekawych historii.
Czekałam dobrych kilka minut, aż pociąg powrotny do Poznania, noszący pieszczotliwe miano wieszcza, co to wielkim poetą był, wtoczy się na peron. Stało obok mnie dziewczę z wielką walizą i świergotało przez telefon. Rozmowa zakończyła się, gdy rzeczoną walizę należało wtachać do pociągu. Misja ta zdawała się przerastać dziewczę, które siłowało się z bagażem.
Ale cóż to?!
Na pomoc pospieszył rycerz na białym koniu, ukrywający się tymczasowo pod postacią wysokiego okularnika! Wyciągnął swą pomocną dłoń i już-już miał chwycić walizkę z drugiej strony, kiedy to z usteczek dziewczęcia wyrwało się warknięcie:
-Sorry! Mamy GENDER!
Bez wątpienia.
Każdy ma.
a) kupy nikt nie ruszy
b) zdegenerowani narkomani, szalejący ze swoimi strzykawkami i wbijający je przypadkowym ludziom gdzie popadnie, dosięgną co najwyżej tych na obrzeżach. W żadnym razie nie dadzą rady całej klasie.
Nie pamiętam już, czy wtedy Centralny rzeczywiście miał czym robić ponure wrażenie. Pewnie miał. Teraz jestem daleka od takiej opinii. Stosunkowo czysto jest i łatwo się tam poorientować - nie to, co w naszym poznańskim centrum handlowym, do którego Dworzec Główny jest na doczepkę (zupełnie nie wiadomo, po co właściwie) i gdzie perony są losowo rozrzucone po całym terenie.
Także tego: Warszawa Centralna nie rozczarowuje. Nawet na polu ciekawych historii.
Czekałam dobrych kilka minut, aż pociąg powrotny do Poznania, noszący pieszczotliwe miano wieszcza, co to wielkim poetą był, wtoczy się na peron. Stało obok mnie dziewczę z wielką walizą i świergotało przez telefon. Rozmowa zakończyła się, gdy rzeczoną walizę należało wtachać do pociągu. Misja ta zdawała się przerastać dziewczę, które siłowało się z bagażem.
Ale cóż to?!
Na pomoc pospieszył rycerz na białym koniu, ukrywający się tymczasowo pod postacią wysokiego okularnika! Wyciągnął swą pomocną dłoń i już-już miał chwycić walizkę z drugiej strony, kiedy to z usteczek dziewczęcia wyrwało się warknięcie:
-Sorry! Mamy GENDER!
Bez wątpienia.
Każdy ma.
środa, 12 lutego 2014
Szycie na miarę
Ostatnią sobotę spędziłam pracowicie, wędrując z aparatem i udając, że mamy wiosnę. Zero w tym odkrywczości, bo mniej więcej rok temu, mniej więcej o tej porze robiłam mniej więcej to samo.
Jak się zacznę powtarzać, to niech ktoś mi to powie. Serio.
Z rzeczy niezwykłych: pierwszy raz spotkało mnie na Rynku coś nieprzyjemnego. Mój aparat i wzniosłe ciągoty do namiętnego oddawania się subtelnej dziedzinie sztuki, jaką jest fotografia, wybitnie przeszkadzały pewnemu panu. Pan w wersji standard: wiek 30+, pantofle skórkowe czarne i przydziałowe dziecko w wózeczku. Objechał mnie dość wrzaskliwie od góry do dołu i z powrotem za to, że nie pytam ludzi, czy mogę im robić zdjęcia i że on kategorycznie i natychmiastowo żąda pokazania i usunięcia, bo na pewno gdzieś go w kadrze uchwyciłam. Przyznam, że zaskoczył mnie do tego stopnia, że wydukałam jedynie: "Panie, ale ja nie robię zdjęć ludziom...". Pokazałam, co miałam, albowiem jestem miła i sympatyczna oraz dla świętego spokoju duszy pana, który obawiał się pewnie, że jego facjatę wykorzystam w niecnych celach, żeby skompromitować całą jego rodzinę.
Uściślę: facjaty na zdjęciu widać nie było. Widać było Rynek w bardzo dużej ogólności.
A na przyszłość - gdyby wszyscy mieli kiedyś zajęcia z prawa autorskiego z Mistrzem Sobczakiem, to by wiedzieli, że ludzi jako elementu krajobrazu ochrona wizerunku nie obejmuje i mogę sobie cykać zdjęcia do woli. Bądź też awarii migawki.
Zmyto mi uszy po całości, ale nie był to koniec świata. Sięgnęłam po ukryte głęboko (na czarną godzinę) pokłady ogólnej miłości do rodzaju ludzkiego i powędrowałam dalej. Niby taki zwykły spacer bez celu, a - nie wiedzieć, dlaczego - nogi same mnie prowadziły co i rusz do sklepów z ciuchami :) Tu i ówdzie zdecydowałam się nawet coś przymierzyć...
...I zdążyłam się tylko ubrać na powrót we własne szmaty, kiedy przesłonka z boku przymierzalni została brutalnie szarpnięta i do MOJEJ kabiny, przed MOJE lustro wpakowała się kobitka o wzroście hobbita, dość słusznych gabarytów. I dalejże się wyginać i oglądać. W obliczu tej impertynencji autentycznie zaniemówiłam - a to już naprawdę zjawisko nadnaturalne i w przyrodzie występujące równie często, co skrzyżowanie rzek czy wiewiórka-albinos.
- Jak Pani myśli, czy ja w tym mogę iść na wesele...? - Pani obleczona była w fioletową szatę, spływającą malowniczo u jej stóp.
- ...?!?!?!? eee...
- Bo się zastanawiam, czy to się nada na wesele. Jakbym tylko tu przycięła tak trochę za kolana, tu zwężyła, to chyba by dobrze pasowało? A jakbym tu jeszcze obcięła i tu założyła, to by mi może i na rękawy wystarczyło...? To co, nada się?
Hmm... Idąc dalej tym tokiem rozumowania, to nadałoby się w końcu nawet na bikini ;)
Jak się zacznę powtarzać, to niech ktoś mi to powie. Serio.
Z rzeczy niezwykłych: pierwszy raz spotkało mnie na Rynku coś nieprzyjemnego. Mój aparat i wzniosłe ciągoty do namiętnego oddawania się subtelnej dziedzinie sztuki, jaką jest fotografia, wybitnie przeszkadzały pewnemu panu. Pan w wersji standard: wiek 30+, pantofle skórkowe czarne i przydziałowe dziecko w wózeczku. Objechał mnie dość wrzaskliwie od góry do dołu i z powrotem za to, że nie pytam ludzi, czy mogę im robić zdjęcia i że on kategorycznie i natychmiastowo żąda pokazania i usunięcia, bo na pewno gdzieś go w kadrze uchwyciłam. Przyznam, że zaskoczył mnie do tego stopnia, że wydukałam jedynie: "Panie, ale ja nie robię zdjęć ludziom...". Pokazałam, co miałam, albowiem jestem miła i sympatyczna oraz dla świętego spokoju duszy pana, który obawiał się pewnie, że jego facjatę wykorzystam w niecnych celach, żeby skompromitować całą jego rodzinę.
Uściślę: facjaty na zdjęciu widać nie było. Widać było Rynek w bardzo dużej ogólności.
A na przyszłość - gdyby wszyscy mieli kiedyś zajęcia z prawa autorskiego z Mistrzem Sobczakiem, to by wiedzieli, że ludzi jako elementu krajobrazu ochrona wizerunku nie obejmuje i mogę sobie cykać zdjęcia do woli. Bądź też awarii migawki.
Zmyto mi uszy po całości, ale nie był to koniec świata. Sięgnęłam po ukryte głęboko (na czarną godzinę) pokłady ogólnej miłości do rodzaju ludzkiego i powędrowałam dalej. Niby taki zwykły spacer bez celu, a - nie wiedzieć, dlaczego - nogi same mnie prowadziły co i rusz do sklepów z ciuchami :) Tu i ówdzie zdecydowałam się nawet coś przymierzyć...
...I zdążyłam się tylko ubrać na powrót we własne szmaty, kiedy przesłonka z boku przymierzalni została brutalnie szarpnięta i do MOJEJ kabiny, przed MOJE lustro wpakowała się kobitka o wzroście hobbita, dość słusznych gabarytów. I dalejże się wyginać i oglądać. W obliczu tej impertynencji autentycznie zaniemówiłam - a to już naprawdę zjawisko nadnaturalne i w przyrodzie występujące równie często, co skrzyżowanie rzek czy wiewiórka-albinos.
- Jak Pani myśli, czy ja w tym mogę iść na wesele...? - Pani obleczona była w fioletową szatę, spływającą malowniczo u jej stóp.
- ...?!?!?!? eee...
- Bo się zastanawiam, czy to się nada na wesele. Jakbym tylko tu przycięła tak trochę za kolana, tu zwężyła, to chyba by dobrze pasowało? A jakbym tu jeszcze obcięła i tu założyła, to by mi może i na rękawy wystarczyło...? To co, nada się?
Hmm... Idąc dalej tym tokiem rozumowania, to nadałoby się w końcu nawet na bikini ;)
niedziela, 26 stycznia 2014
Operacja: Lew Morski
Czasami żartuję, że - jak na element napływowy przystało - jestem bardziej poznańska niż koziołki, Stary Marych i Bamberka do kupy. Nic nie poradzę na moje beznadziejne uwielbienie dla tego miasta :) Po prostu się pojawiło i nie zapowiada się na to, żeby miało w ogóle odpuścić. Dostrzegam jednakowoż, że inne miejsca na świecie też istnieją. I niektóre z nich nawet darzę sympatią.
Lubię Warszawę za jej gwar i pęd. Lubię Berlin za porządek i wieżę telewizyjną, którą potrafię dostrzec nawet z samolotu. Lubię też Lwów za kontrasty, zaskoczenia i zaniedbanie - przypomina jeżycki bajzel. Czy lubię Londyn? Nie wiem, właśnie wróciłam i wciąż się namyślam. To, co było na pewno fajne to +10 stopni i deszcz. Rzecz jasna, w kontekście lodu i -15 stopni w Poznaniu.
Wylądowałam na dwa dni w mieście Sherlocka Holmesa, wielkiego diabelskiego młyna i zegara, pod którym ludzie robią sobie idiotyczne zdjęcia (takie, jak to, to i to - chociaż tu pani chyba nie poczaiła idei). Ściślej mówiąc: wylądowałam w Luton i do Londynu musiałam dostać się przy użyciu determinacji, siły woli oraz - co dość istotne - pociągu, którego swojskie zatłoczenie przypomniało mi rodzime PKP. Ogólnie rzecz biorąc, nietrudno w Wielkiej Brytanii usłyszeć język polski. W rzeczywistości to naprawdę łatwizna.
W pociągu stało obok mnie dwóch dżentelmenów, rozprawiających ze sobą w naszej pięknej, ojczystej mowie. Nie wiem, być może wyglądam na rdzenną wyspiarkę (a ja głupia od roku myślałam, że na mieszkankę Jarocina), ale kompletnie nie przejęli się moją obecnością i komentowali na głos rozmaite elementy mojej aparycji i garderoby. No dobra, Magness, nie wychodź z roli, słuchaj lepiej, może się czegoś nauczysz.
Życie nagrodziło mnie za cierpliwość lekcją geografii. Albo czegoś, co koło geografii kiedyś leżało.
- Zobaczysz, znowu w tym roku wiosny nie będzie. Wszystko się miejscami zamienia (ale co? - spytałam w duchu), te osie różne (ach, o to chodzi!). Będzie tak, jak kiedyś. Zobaczysz, że niedługo to banany i mandarynki będziemy w Polsce hodować. No bo jak to... Tylko w Afryce mogą mandarynki rosnąć?! Nie tylko! Polska też dobry kraj!
Ba! Ktoś miał jakieś wątpliwości?
Lubię Warszawę za jej gwar i pęd. Lubię Berlin za porządek i wieżę telewizyjną, którą potrafię dostrzec nawet z samolotu. Lubię też Lwów za kontrasty, zaskoczenia i zaniedbanie - przypomina jeżycki bajzel. Czy lubię Londyn? Nie wiem, właśnie wróciłam i wciąż się namyślam. To, co było na pewno fajne to +10 stopni i deszcz. Rzecz jasna, w kontekście lodu i -15 stopni w Poznaniu.
Wylądowałam na dwa dni w mieście Sherlocka Holmesa, wielkiego diabelskiego młyna i zegara, pod którym ludzie robią sobie idiotyczne zdjęcia (takie, jak to, to i to - chociaż tu pani chyba nie poczaiła idei). Ściślej mówiąc: wylądowałam w Luton i do Londynu musiałam dostać się przy użyciu determinacji, siły woli oraz - co dość istotne - pociągu, którego swojskie zatłoczenie przypomniało mi rodzime PKP. Ogólnie rzecz biorąc, nietrudno w Wielkiej Brytanii usłyszeć język polski. W rzeczywistości to naprawdę łatwizna.
W pociągu stało obok mnie dwóch dżentelmenów, rozprawiających ze sobą w naszej pięknej, ojczystej mowie. Nie wiem, być może wyglądam na rdzenną wyspiarkę (a ja głupia od roku myślałam, że na mieszkankę Jarocina), ale kompletnie nie przejęli się moją obecnością i komentowali na głos rozmaite elementy mojej aparycji i garderoby. No dobra, Magness, nie wychodź z roli, słuchaj lepiej, może się czegoś nauczysz.
Życie nagrodziło mnie za cierpliwość lekcją geografii. Albo czegoś, co koło geografii kiedyś leżało.
- Zobaczysz, znowu w tym roku wiosny nie będzie. Wszystko się miejscami zamienia (ale co? - spytałam w duchu), te osie różne (ach, o to chodzi!). Będzie tak, jak kiedyś. Zobaczysz, że niedługo to banany i mandarynki będziemy w Polsce hodować. No bo jak to... Tylko w Afryce mogą mandarynki rosnąć?! Nie tylko! Polska też dobry kraj!
Ba! Ktoś miał jakieś wątpliwości?
piątek, 17 stycznia 2014
Linia serca
Jeżyce. Rano. Przystanek autobusowy. Taka sytuacja.
Siedzę i czekam na autobus. Na przystanek przychodzą co i rusz nowi ludzie, sprawdzają rozkład i zastygają w oczekiwaniu. Normalne, przystanki często służą do zastygiwania. Wraz z innymi podchodzi łysiejący facet w wieku mocno podtatusiałym, w wielkiej, niebieskiej puchowej kurcie i z reklamówką jakiejś sieciówki w dłoni. Nie sprawdza rozkładu, tylko lokuje się w dogodnym punkcie obserwacyjnym.
I łypie na mnie okiem.
Łypnął raz, drugi, trzeci. Dobra, czekam. Czekam, bo wiem, że...
- Przepraszam, czy ja mogę o coś spytać?
- (Nie powiem, żebym czuła się zaskoczona) Proszę bardzo.
- Wolny, samotny, na kawę bym się umówił...
Ech, mój dobry człowieku... Ja bym była sławną i bogatą, długonogą blondynką, gdyby to tak działało.
Odpowiedziałam grzecznie, że dziękuję za zainteresowanie, ale nie skorzystam niestety, spieszę się, wiadomo: praca - siła wyższa. Facecik sobie poszedł, a z mojej prawej strony dobiegło jeszcze tylko tęskne wyznanie dziewczyny, która stała obok:
- No kurde, nic, tylko 64 jeździć...
Siedzę i czekam na autobus. Na przystanek przychodzą co i rusz nowi ludzie, sprawdzają rozkład i zastygają w oczekiwaniu. Normalne, przystanki często służą do zastygiwania. Wraz z innymi podchodzi łysiejący facet w wieku mocno podtatusiałym, w wielkiej, niebieskiej puchowej kurcie i z reklamówką jakiejś sieciówki w dłoni. Nie sprawdza rozkładu, tylko lokuje się w dogodnym punkcie obserwacyjnym.
I łypie na mnie okiem.
Łypnął raz, drugi, trzeci. Dobra, czekam. Czekam, bo wiem, że...
- Przepraszam, czy ja mogę o coś spytać?
- (Nie powiem, żebym czuła się zaskoczona) Proszę bardzo.
- Wolny, samotny, na kawę bym się umówił...
Ech, mój dobry człowieku... Ja bym była sławną i bogatą, długonogą blondynką, gdyby to tak działało.
Odpowiedziałam grzecznie, że dziękuję za zainteresowanie, ale nie skorzystam niestety, spieszę się, wiadomo: praca - siła wyższa. Facecik sobie poszedł, a z mojej prawej strony dobiegło jeszcze tylko tęskne wyznanie dziewczyny, która stała obok:
- No kurde, nic, tylko 64 jeździć...
wtorek, 14 stycznia 2014
Legendy poznańskie: początek
W moim rodzinnym domu, na półce z książkami do dziś stoją Klechdy domowe w przedpotopowym wydaniu, wypełniające wygniecione okładki fantastycznymi, polskimi legendami. Historiami o Wandzie, córce Piasta, którego myszy zjadły na Łysej Górze, gdzie Rokita i Boruta wraz z Bazyliszkiem, Smokiem Wawelskim i Złotą Kaczką szukali o północy kwiatu paproci. Czy tam jak to dokładnie idzie. Bardzo lubiłam te opowieści, dziejące się w dobrze znanych miejscach, a posiadające jednak pierwiastek magiczny, tajemniczy, (zniżamy głoś do szeptu) niewytłumaczalny. Dlaczego nagle zebrało mi się na wspomnienia?
Wszystko to za sprawą zbioru Legendy poznańskie pod redakcją Krzysztofa Kwaśniewskiego, który wpadł w moje chciwe, niecne łapska. To naprawdę szeroki wachlarz opowieści o dawnym Poznaniu. Opowieści niekiedy mrożących krew w żyłach, pełnych żółci, jadu i klątwy. Można tam znaleźć nie tylko podania i anegdoty, ale też kilka słów wyjaśnienia i historyczne pewniki. Dobra. Książka, jaka jest, każdy widzi. Do sedna.
Aha, będą spojlery!
Poznań ma kilka legend na poziomie, powiedzmy, ogólnopolskim. Z takich, co to nie zdziwi nas, że losowy mieszkaniec Wałbrzycha je kojarzy. Wiem stąd, że przeprowadziłam badania fokusowe na jednoosobowej grupie badawczej (tj. sobie), żeby stwierdzić, co się ludziom spoza Poznania obija się o uszy. Sam autor wspomnianego zbioru mówi, że obiegowa (choć krzywdząca) jest opinia o tym, że stolica Wielkopolski bynajmniej legendami nie słynie. A znane są co najwyżej poniższe opowieści...
Historia koziołków na ratuszowej wieży. Koziołki to ten drugi element, kojarzący się przeciętnemu Kowalskiemu z Poznaniem. Drugi po pyrach, rzecz jasna. Leci to mniej więcej tak: swego czasu wojewoda wydawał wystawną kolację dla zaproszonych gości. Był ordnung, wszystko szło sprawnie - jak się okazuje - do czasu. Młody kuchcik bowiem miał pstro w głowie i przypalił sarnę, która miała robić za danie główne. Kombinował nieźle: postanowił porwać dwa koziołki, które pasły się nieopodal i przefarbować je na dziczyznę. Byłoby się mu nawet udało, gdyby nie był ofermą i nie wywalił się po drodze jak długi. Rogate bestie zwiały na ratusz i zaczęły wesoło trykać się porożem. Na szczęście wojewoda miał poczucie humoru, darował kucharzom i postanowił przejść na weganizm :) A koziołki zostały do dziś.
Legenda o założeniu i nazwie miasta. Zaczyna się jak naprawdę, naprawdę kiepski żart... Byli sobie Lech, Czech i Rus. Bracia. W dodatku nie byle jacy bracia, bo wędrujący po Słowiańszczyźnie i nadający losowo napotykanym ludom nazwy od własnych imion. Każdy podróżował sam, ale nie trzeba było długo czekać na to, żeby cała trójka napatoczyła się na siebie gdzieś na prowincji. Nie wiedzieli wówczas jeszcze, że to pole, na którym stoją to Poznań. Postanowili je tak nazwać na pamiątkę tego, że ich drogi się zbiegły i się rozPoznali.
Tych trzech delikwentów spotykało się ogólnie dość często, co dowodzi tego, że świat jest mały. Ponoć natknęli się na siebie też w Cieszynie (geneza nazwy oczywista). Szczególnie kreatywni to oni nie byli :)
O trębaczu ratuszowym i Królu Kruków. Syn trębacza ratuszowego uratował kruka ze złamanym skrzydłem. Kruk okazał się być - tu robimy zaskoczoną minę - nie jakimś tam byle zjadaczem ziarna, ale samym królem. Odwdzięczając się za pomoc, przybył ze swym stadem na wezwanie chłopca, kiedy miastu zagrażały wrogie wojska. Miasto uratowane, chociaż trębacz-sierota z wrażenia upuścił Magiczną Trąbkę do Wzywania Króla Kruków. Mimo to robimy meksykańską falę, bo hejnał trąbi z ratuszowej wieży do dziś.
I... tyle. W początkowej bowiem wersji ten post rozrósł się tak, że zaczął przypominać minipowieść, długą i rosochatą jak Amazonka. Żeby więc oszczędzić strudzonemu czytelnikowi mozołu zapamiętywania wielowątkowych historii, pozwoliłam sobie na dawkowanie przyjemności.
Mam nadzieję, że czujecie się ukulturalnieni już po pierwszej części ;)
Wszystko to za sprawą zbioru Legendy poznańskie pod redakcją Krzysztofa Kwaśniewskiego, który wpadł w moje chciwe, niecne łapska. To naprawdę szeroki wachlarz opowieści o dawnym Poznaniu. Opowieści niekiedy mrożących krew w żyłach, pełnych żółci, jadu i klątwy. Można tam znaleźć nie tylko podania i anegdoty, ale też kilka słów wyjaśnienia i historyczne pewniki. Dobra. Książka, jaka jest, każdy widzi. Do sedna.
Aha, będą spojlery!
Poznań ma kilka legend na poziomie, powiedzmy, ogólnopolskim. Z takich, co to nie zdziwi nas, że losowy mieszkaniec Wałbrzycha je kojarzy. Wiem stąd, że przeprowadziłam badania fokusowe na jednoosobowej grupie badawczej (tj. sobie), żeby stwierdzić, co się ludziom spoza Poznania obija się o uszy. Sam autor wspomnianego zbioru mówi, że obiegowa (choć krzywdząca) jest opinia o tym, że stolica Wielkopolski bynajmniej legendami nie słynie. A znane są co najwyżej poniższe opowieści...
Historia koziołków na ratuszowej wieży. Koziołki to ten drugi element, kojarzący się przeciętnemu Kowalskiemu z Poznaniem. Drugi po pyrach, rzecz jasna. Leci to mniej więcej tak: swego czasu wojewoda wydawał wystawną kolację dla zaproszonych gości. Był ordnung, wszystko szło sprawnie - jak się okazuje - do czasu. Młody kuchcik bowiem miał pstro w głowie i przypalił sarnę, która miała robić za danie główne. Kombinował nieźle: postanowił porwać dwa koziołki, które pasły się nieopodal i przefarbować je na dziczyznę. Byłoby się mu nawet udało, gdyby nie był ofermą i nie wywalił się po drodze jak długi. Rogate bestie zwiały na ratusz i zaczęły wesoło trykać się porożem. Na szczęście wojewoda miał poczucie humoru, darował kucharzom i postanowił przejść na weganizm :) A koziołki zostały do dziś.
Legenda o założeniu i nazwie miasta. Zaczyna się jak naprawdę, naprawdę kiepski żart... Byli sobie Lech, Czech i Rus. Bracia. W dodatku nie byle jacy bracia, bo wędrujący po Słowiańszczyźnie i nadający losowo napotykanym ludom nazwy od własnych imion. Każdy podróżował sam, ale nie trzeba było długo czekać na to, żeby cała trójka napatoczyła się na siebie gdzieś na prowincji. Nie wiedzieli wówczas jeszcze, że to pole, na którym stoją to Poznań. Postanowili je tak nazwać na pamiątkę tego, że ich drogi się zbiegły i się rozPoznali.
Tych trzech delikwentów spotykało się ogólnie dość często, co dowodzi tego, że świat jest mały. Ponoć natknęli się na siebie też w Cieszynie (geneza nazwy oczywista). Szczególnie kreatywni to oni nie byli :)
O trębaczu ratuszowym i Królu Kruków. Syn trębacza ratuszowego uratował kruka ze złamanym skrzydłem. Kruk okazał się być - tu robimy zaskoczoną minę - nie jakimś tam byle zjadaczem ziarna, ale samym królem. Odwdzięczając się za pomoc, przybył ze swym stadem na wezwanie chłopca, kiedy miastu zagrażały wrogie wojska. Miasto uratowane, chociaż trębacz-sierota z wrażenia upuścił Magiczną Trąbkę do Wzywania Króla Kruków. Mimo to robimy meksykańską falę, bo hejnał trąbi z ratuszowej wieży do dziś.
I... tyle. W początkowej bowiem wersji ten post rozrósł się tak, że zaczął przypominać minipowieść, długą i rosochatą jak Amazonka. Żeby więc oszczędzić strudzonemu czytelnikowi mozołu zapamiętywania wielowątkowych historii, pozwoliłam sobie na dawkowanie przyjemności.
Mam nadzieję, że czujecie się ukulturalnieni już po pierwszej części ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)