Czasami żartuję, że - jak na element napływowy przystało - jestem bardziej poznańska niż koziołki, Stary Marych i Bamberka do kupy. Nic nie poradzę na moje beznadziejne uwielbienie dla tego miasta :) Po prostu się pojawiło i nie zapowiada się na to, żeby miało w ogóle odpuścić. Dostrzegam jednakowoż, że inne miejsca na świecie też istnieją. I niektóre z nich nawet darzę sympatią.
Lubię Warszawę za jej gwar i pęd. Lubię Berlin za porządek i wieżę telewizyjną, którą potrafię dostrzec nawet z samolotu. Lubię też Lwów za kontrasty, zaskoczenia i zaniedbanie - przypomina jeżycki bajzel. Czy lubię Londyn? Nie wiem, właśnie wróciłam i wciąż się namyślam. To, co było na pewno fajne to +10 stopni i deszcz. Rzecz jasna, w kontekście lodu i -15 stopni w Poznaniu.
Wylądowałam na dwa dni w mieście Sherlocka Holmesa, wielkiego diabelskiego młyna i zegara, pod którym ludzie robią sobie idiotyczne zdjęcia (takie, jak to, to i to - chociaż tu pani chyba nie poczaiła idei). Ściślej mówiąc: wylądowałam w Luton i do Londynu musiałam dostać się przy użyciu determinacji, siły woli oraz - co dość istotne - pociągu, którego swojskie zatłoczenie przypomniało mi rodzime PKP. Ogólnie rzecz biorąc, nietrudno w Wielkiej Brytanii usłyszeć język polski. W rzeczywistości to naprawdę łatwizna.
W pociągu stało obok mnie dwóch dżentelmenów, rozprawiających ze sobą w naszej pięknej, ojczystej mowie. Nie wiem, być może wyglądam na rdzenną wyspiarkę (a ja głupia od roku myślałam, że na mieszkankę Jarocina), ale kompletnie nie przejęli się moją obecnością i komentowali na głos rozmaite elementy mojej aparycji i garderoby. No dobra, Magness, nie wychodź z roli, słuchaj lepiej, może się czegoś nauczysz.
Życie nagrodziło mnie za cierpliwość lekcją geografii. Albo czegoś, co koło geografii kiedyś leżało.
- Zobaczysz, znowu w tym roku wiosny nie będzie. Wszystko się miejscami zamienia (ale co? - spytałam w duchu), te osie różne (ach, o to chodzi!). Będzie tak, jak kiedyś. Zobaczysz, że niedługo to banany i mandarynki będziemy w Polsce hodować. No bo jak to... Tylko w Afryce mogą mandarynki rosnąć?! Nie tylko! Polska też dobry kraj!
Ba! Ktoś miał jakieś wątpliwości?
niedziela, 26 stycznia 2014
piątek, 17 stycznia 2014
Linia serca
Jeżyce. Rano. Przystanek autobusowy. Taka sytuacja.
Siedzę i czekam na autobus. Na przystanek przychodzą co i rusz nowi ludzie, sprawdzają rozkład i zastygają w oczekiwaniu. Normalne, przystanki często służą do zastygiwania. Wraz z innymi podchodzi łysiejący facet w wieku mocno podtatusiałym, w wielkiej, niebieskiej puchowej kurcie i z reklamówką jakiejś sieciówki w dłoni. Nie sprawdza rozkładu, tylko lokuje się w dogodnym punkcie obserwacyjnym.
I łypie na mnie okiem.
Łypnął raz, drugi, trzeci. Dobra, czekam. Czekam, bo wiem, że...
- Przepraszam, czy ja mogę o coś spytać?
- (Nie powiem, żebym czuła się zaskoczona) Proszę bardzo.
- Wolny, samotny, na kawę bym się umówił...
Ech, mój dobry człowieku... Ja bym była sławną i bogatą, długonogą blondynką, gdyby to tak działało.
Odpowiedziałam grzecznie, że dziękuję za zainteresowanie, ale nie skorzystam niestety, spieszę się, wiadomo: praca - siła wyższa. Facecik sobie poszedł, a z mojej prawej strony dobiegło jeszcze tylko tęskne wyznanie dziewczyny, która stała obok:
- No kurde, nic, tylko 64 jeździć...
Siedzę i czekam na autobus. Na przystanek przychodzą co i rusz nowi ludzie, sprawdzają rozkład i zastygają w oczekiwaniu. Normalne, przystanki często służą do zastygiwania. Wraz z innymi podchodzi łysiejący facet w wieku mocno podtatusiałym, w wielkiej, niebieskiej puchowej kurcie i z reklamówką jakiejś sieciówki w dłoni. Nie sprawdza rozkładu, tylko lokuje się w dogodnym punkcie obserwacyjnym.
I łypie na mnie okiem.
Łypnął raz, drugi, trzeci. Dobra, czekam. Czekam, bo wiem, że...
- Przepraszam, czy ja mogę o coś spytać?
- (Nie powiem, żebym czuła się zaskoczona) Proszę bardzo.
- Wolny, samotny, na kawę bym się umówił...
Ech, mój dobry człowieku... Ja bym była sławną i bogatą, długonogą blondynką, gdyby to tak działało.
Odpowiedziałam grzecznie, że dziękuję za zainteresowanie, ale nie skorzystam niestety, spieszę się, wiadomo: praca - siła wyższa. Facecik sobie poszedł, a z mojej prawej strony dobiegło jeszcze tylko tęskne wyznanie dziewczyny, która stała obok:
- No kurde, nic, tylko 64 jeździć...
wtorek, 14 stycznia 2014
Legendy poznańskie: początek
W moim rodzinnym domu, na półce z książkami do dziś stoją Klechdy domowe w przedpotopowym wydaniu, wypełniające wygniecione okładki fantastycznymi, polskimi legendami. Historiami o Wandzie, córce Piasta, którego myszy zjadły na Łysej Górze, gdzie Rokita i Boruta wraz z Bazyliszkiem, Smokiem Wawelskim i Złotą Kaczką szukali o północy kwiatu paproci. Czy tam jak to dokładnie idzie. Bardzo lubiłam te opowieści, dziejące się w dobrze znanych miejscach, a posiadające jednak pierwiastek magiczny, tajemniczy, (zniżamy głoś do szeptu) niewytłumaczalny. Dlaczego nagle zebrało mi się na wspomnienia?
Wszystko to za sprawą zbioru Legendy poznańskie pod redakcją Krzysztofa Kwaśniewskiego, który wpadł w moje chciwe, niecne łapska. To naprawdę szeroki wachlarz opowieści o dawnym Poznaniu. Opowieści niekiedy mrożących krew w żyłach, pełnych żółci, jadu i klątwy. Można tam znaleźć nie tylko podania i anegdoty, ale też kilka słów wyjaśnienia i historyczne pewniki. Dobra. Książka, jaka jest, każdy widzi. Do sedna.
Aha, będą spojlery!
Poznań ma kilka legend na poziomie, powiedzmy, ogólnopolskim. Z takich, co to nie zdziwi nas, że losowy mieszkaniec Wałbrzycha je kojarzy. Wiem stąd, że przeprowadziłam badania fokusowe na jednoosobowej grupie badawczej (tj. sobie), żeby stwierdzić, co się ludziom spoza Poznania obija się o uszy. Sam autor wspomnianego zbioru mówi, że obiegowa (choć krzywdząca) jest opinia o tym, że stolica Wielkopolski bynajmniej legendami nie słynie. A znane są co najwyżej poniższe opowieści...
Historia koziołków na ratuszowej wieży. Koziołki to ten drugi element, kojarzący się przeciętnemu Kowalskiemu z Poznaniem. Drugi po pyrach, rzecz jasna. Leci to mniej więcej tak: swego czasu wojewoda wydawał wystawną kolację dla zaproszonych gości. Był ordnung, wszystko szło sprawnie - jak się okazuje - do czasu. Młody kuchcik bowiem miał pstro w głowie i przypalił sarnę, która miała robić za danie główne. Kombinował nieźle: postanowił porwać dwa koziołki, które pasły się nieopodal i przefarbować je na dziczyznę. Byłoby się mu nawet udało, gdyby nie był ofermą i nie wywalił się po drodze jak długi. Rogate bestie zwiały na ratusz i zaczęły wesoło trykać się porożem. Na szczęście wojewoda miał poczucie humoru, darował kucharzom i postanowił przejść na weganizm :) A koziołki zostały do dziś.
Legenda o założeniu i nazwie miasta. Zaczyna się jak naprawdę, naprawdę kiepski żart... Byli sobie Lech, Czech i Rus. Bracia. W dodatku nie byle jacy bracia, bo wędrujący po Słowiańszczyźnie i nadający losowo napotykanym ludom nazwy od własnych imion. Każdy podróżował sam, ale nie trzeba było długo czekać na to, żeby cała trójka napatoczyła się na siebie gdzieś na prowincji. Nie wiedzieli wówczas jeszcze, że to pole, na którym stoją to Poznań. Postanowili je tak nazwać na pamiątkę tego, że ich drogi się zbiegły i się rozPoznali.
Tych trzech delikwentów spotykało się ogólnie dość często, co dowodzi tego, że świat jest mały. Ponoć natknęli się na siebie też w Cieszynie (geneza nazwy oczywista). Szczególnie kreatywni to oni nie byli :)
O trębaczu ratuszowym i Królu Kruków. Syn trębacza ratuszowego uratował kruka ze złamanym skrzydłem. Kruk okazał się być - tu robimy zaskoczoną minę - nie jakimś tam byle zjadaczem ziarna, ale samym królem. Odwdzięczając się za pomoc, przybył ze swym stadem na wezwanie chłopca, kiedy miastu zagrażały wrogie wojska. Miasto uratowane, chociaż trębacz-sierota z wrażenia upuścił Magiczną Trąbkę do Wzywania Króla Kruków. Mimo to robimy meksykańską falę, bo hejnał trąbi z ratuszowej wieży do dziś.
I... tyle. W początkowej bowiem wersji ten post rozrósł się tak, że zaczął przypominać minipowieść, długą i rosochatą jak Amazonka. Żeby więc oszczędzić strudzonemu czytelnikowi mozołu zapamiętywania wielowątkowych historii, pozwoliłam sobie na dawkowanie przyjemności.
Mam nadzieję, że czujecie się ukulturalnieni już po pierwszej części ;)
Wszystko to za sprawą zbioru Legendy poznańskie pod redakcją Krzysztofa Kwaśniewskiego, który wpadł w moje chciwe, niecne łapska. To naprawdę szeroki wachlarz opowieści o dawnym Poznaniu. Opowieści niekiedy mrożących krew w żyłach, pełnych żółci, jadu i klątwy. Można tam znaleźć nie tylko podania i anegdoty, ale też kilka słów wyjaśnienia i historyczne pewniki. Dobra. Książka, jaka jest, każdy widzi. Do sedna.
Aha, będą spojlery!
Poznań ma kilka legend na poziomie, powiedzmy, ogólnopolskim. Z takich, co to nie zdziwi nas, że losowy mieszkaniec Wałbrzycha je kojarzy. Wiem stąd, że przeprowadziłam badania fokusowe na jednoosobowej grupie badawczej (tj. sobie), żeby stwierdzić, co się ludziom spoza Poznania obija się o uszy. Sam autor wspomnianego zbioru mówi, że obiegowa (choć krzywdząca) jest opinia o tym, że stolica Wielkopolski bynajmniej legendami nie słynie. A znane są co najwyżej poniższe opowieści...
Historia koziołków na ratuszowej wieży. Koziołki to ten drugi element, kojarzący się przeciętnemu Kowalskiemu z Poznaniem. Drugi po pyrach, rzecz jasna. Leci to mniej więcej tak: swego czasu wojewoda wydawał wystawną kolację dla zaproszonych gości. Był ordnung, wszystko szło sprawnie - jak się okazuje - do czasu. Młody kuchcik bowiem miał pstro w głowie i przypalił sarnę, która miała robić za danie główne. Kombinował nieźle: postanowił porwać dwa koziołki, które pasły się nieopodal i przefarbować je na dziczyznę. Byłoby się mu nawet udało, gdyby nie był ofermą i nie wywalił się po drodze jak długi. Rogate bestie zwiały na ratusz i zaczęły wesoło trykać się porożem. Na szczęście wojewoda miał poczucie humoru, darował kucharzom i postanowił przejść na weganizm :) A koziołki zostały do dziś.
Legenda o założeniu i nazwie miasta. Zaczyna się jak naprawdę, naprawdę kiepski żart... Byli sobie Lech, Czech i Rus. Bracia. W dodatku nie byle jacy bracia, bo wędrujący po Słowiańszczyźnie i nadający losowo napotykanym ludom nazwy od własnych imion. Każdy podróżował sam, ale nie trzeba było długo czekać na to, żeby cała trójka napatoczyła się na siebie gdzieś na prowincji. Nie wiedzieli wówczas jeszcze, że to pole, na którym stoją to Poznań. Postanowili je tak nazwać na pamiątkę tego, że ich drogi się zbiegły i się rozPoznali.
Tych trzech delikwentów spotykało się ogólnie dość często, co dowodzi tego, że świat jest mały. Ponoć natknęli się na siebie też w Cieszynie (geneza nazwy oczywista). Szczególnie kreatywni to oni nie byli :)
O trębaczu ratuszowym i Królu Kruków. Syn trębacza ratuszowego uratował kruka ze złamanym skrzydłem. Kruk okazał się być - tu robimy zaskoczoną minę - nie jakimś tam byle zjadaczem ziarna, ale samym królem. Odwdzięczając się za pomoc, przybył ze swym stadem na wezwanie chłopca, kiedy miastu zagrażały wrogie wojska. Miasto uratowane, chociaż trębacz-sierota z wrażenia upuścił Magiczną Trąbkę do Wzywania Króla Kruków. Mimo to robimy meksykańską falę, bo hejnał trąbi z ratuszowej wieży do dziś.
I... tyle. W początkowej bowiem wersji ten post rozrósł się tak, że zaczął przypominać minipowieść, długą i rosochatą jak Amazonka. Żeby więc oszczędzić strudzonemu czytelnikowi mozołu zapamiętywania wielowątkowych historii, pozwoliłam sobie na dawkowanie przyjemności.
Mam nadzieję, że czujecie się ukulturalnieni już po pierwszej części ;)
czwartek, 9 stycznia 2014
Gabinet osobliwości
Spacerując po Jeżycach można się czasami poczuć niczym szpieg z Krainy Deszczowców (karramba!) na misji zleconej przez Największego Deszczowca. Niczym Marco Polo, który pierwszy raz przemierzał Państwo Środka. Niczym poszukiwacz... no, może nie od razu ZŁOTA, ale z całą pewnością rudy jakiegoś solidnego, użytecznego metalu. Trzeba jedynie dobrze się przyjrzeć, aby na murach znaleźć wspaniałe przejawy Sztuki (co prawda przypominające bardziej malowidła z Lascaux niż freski mistrza Leonardo, ale hej - w różnorodności tkwi piękno!) czy przykłady niebanalnych aranżacji przy użyciu pozornie zwykłych przedmiotów. Wiem co mówię. Wystarczyły dwie godziny spaceru, aby utwierdzić się w przekonaniu, że wyobraźni to tutaj z całą pewnością nie brakuje :)
sklejamy pęknięte mury? |
alarm! obcy w kratce wentylacyjnej! |
rura opatulona na zimę. |
ptak ma w kuprze sesję zdjęciową. |
dialogi. Jeżyce. |
obstawiam naukę do sesji. |
przygarnij ps.. lw.. zwierzę. |
ktoś pomylił z choinką? |
spożywania produktów bezalkoholowych nie przewiduje się. |
Uliczna Instalacja z Kanapą. |
ekskluzywne cegły. markowe. |
...rodzaj ostrzeżenia? |
Prosiaczku, wiejemy. tam jest świat! |
środa, 1 stycznia 2014
Yippee-ki-yay, 2013!
Stawiam którąś z moich kończyn, że co najmniej przez miesiąc, pisząc datę, będę się mylić.
Imieniny Sylwestra odbyły się po raz kolejny bez żadnego Sylwestra w zasięgu wzroku, ale za to znowu we własnej norce z Jeżycami za oknem. A o północy - chodu na ulicę! Szczęśliwy ten Sylwester, że się tylu ludzi cieszy jego imieninami, chociaż wydaje mi się, że rok temu jakoś tej wiary więcej było. Na początku to się nawet przestraszyłam, ze wszyscy w domu zostali słuchać Polsatu. No ale nie. Powoli, z mozołem, jak żółw ociężale, Szamarzewo zaczęło się zapełniać.
Polna w stronę Bukowskiej. |
Polna w stronę Dąbrowskiego. |
Szamarzewskiego w stronę Przybyszewskiego. |
a Szamarzewskiego w stronę Kraszewskiego musiało się wyróżnić... |
dwa to tradycja, w związku z tym: tradycyjne zdjęcie znad Patimaksu :) |
wzięło i wybuchło. |
jak światełka choinkowe :) |
ciekawe czy narzekają na to, że ludzie nie mają w kryzysie na co pieniędzy wydawać. obstawiam, że tak. |
pan z jeszcze-dymiącą różdżką. Dumbledore incognito? :) |
za czym kolejk... a no tak. |
Wraz z przyjaciółmi wymienialiśmy się wczoraj życzeniami z przedstawicielami rozmaitych grup społecznych. Była młodzież, byli - zdradzający braki w uzębieniu - typowi tubylcy, były karczki w spodenkach do łydki. Reprezentant tych ostatnich uruchomił zresztą we mnie pokłady rozczulenia i współczucia, przemieszane z wybuchem śmiechu wewnątrz i na zewnątrz mojej skromnej osoby. Na nasze serdeczne pozdrowienie i życzenia, karczek odpowiedział:
- Wzajemnie, wzajemnie, Szczęśliwego Nowego... - urwał, zamilkł, po czym spytał retorycznie i z wyraźnym rozczarowaniem:
- No i komu ja dzisiaj wpierdol spuszczę...?
W obliczu tego bolesnego dramatu aż chce się wyrazić nadzieję, że może kogoś ostatecznie udało się znaleźć ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)