Jakiś czas temu jechałam taksówką na dworzec. Z Jeżyc niedaleko, krótki kurs, pan przyjechał na czas. Wszystko gra i trąbi. Jak wsiadłam zostałam nawet zapytana, czy lubię muzykę klasyczną. Owszem, lubię. I czy nie mam nic przeciwko słuchaniu jej w taksówce. Absolutnie nie mam. W związku z czym pan uznał, że puści mi coś specjalnego i wyjątkowego, o ile potem powiem mu, jakie mam zdanie na temat tej piosenki. Okeeej, robi się dziwnie, no ale dobra. Powiem. Jedziemy, słuchamy i docieramy na miejsce w połowie utworu. Kierowca zatroskany, że jak to tak, to się nie godzi, żebym miała nie dosłuchać do końca. W porywie dobrego serca jeździł więc tak długo w kółko po placyku przed dworcem, aż nie wybrzmiał ostatni dźwięk. Nie doliczając tego do rachunku! To się dopiero nazywa miłość do muzyki :)
Ten rodzaj melomana, jak się jednak okazuje, to była postać łagodna i nieszkodliwa. Wracałam wczoraj o późnej porze do domu, nastrojona dość pozytywnie po różnych tańcach, hulankach i swawolach. Taksówkarz coś tam już niby zaczął mówić (typ socjologiczno-politologiczny, nawiasem mówiąc), ale w tym momencie z radia poleciały pierwsze nuty hitu niejakiej Kayah z niejakim Bregoviciem o wdzięcznym tytule Prawy do lewego. Pan, pełen nadziei, spytał czy może "podgłośnić" i poparł to błagalnym spojrzeniem we wsteczne lusterko. Pewnie, podgłaśniaj pan.
Tylko, kurcze. On naprawdę się do tego pozwolenia przywiązał i wziął je dosłownie :) Jechaliśmy przez miasto z biesiadnym hitem, rozkręconym na całą epę... Ukoronowaniem całości był sam taksówkarz, którego wokal przebijał się przez Kayah tu i ówdzie. Wstydź się, Kayah! :)
Co więc pozostało mi zrobić w wesołej taksówce przy takim muzykującym tercecie?
Nic, tylko kwartet ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz