Kiedy uczęszczałam na kurs fotografii, instruktorka sprzedała nam patent na fotografowanie przestrzeni miejskiej bez ludzi. Jest bardzo prosty: należy zdjęcia robić o 4 rano, kiedy na ulicy nie ma żywej duszy. Banał, no nie? :) Organoleptycznie zauważyłam ostatnio, że właściwie aż tak wysilać się nie trzeba. 15.30 w sobotę przy upale daje dokładnie takie same efekty. Żywego ducha na ulicy. To znaczy - prawie, bo na rogu Szamarzewskiego na przykład można się okazjonalnie natknąć na wulkan testosteronu w osobach dwóch młodych byczków w wyjściowym szeleście, którzy skaczą sobie do oczu. Jako i mi się przydarzyło.
- Czego się, kurwa, sadzisz? - spytał jeden, przywiązując zapobiegawczo do słupka skórzaną smycz, na końcu której pomerdywał radośnie ogonem pies marki bulterier.
(W sumie racja, to jakieś niehumanitarne: bić człowieka ze zwierzęciem w ręku.)
Oponent nie pozostał dłużny, więc od przepychanek słownych zaczęto przechodzić do manualnych. Ten bez bulteriera zamachnął się porządnie i już, już miał dodatkowo poprawić z kopyta, kiedy rozległo się gromkie:
-Stój!
Agresor wyhamował lecąca w powietrzu nogę i spojrzał na przeciwnika z wyrazem łagodnego zdziwienia na twarzy.
- No weź, poczekaj, tylko zegarek zdejmę, bo się może potłuc...
W tym momencie leniwą ciszę przerwało głośne parsknięcie śmiechu. Karczki lekko osłupiały i spojrzały w moją stronę, a ja uświadomiłam sobie, że odgłos paszczą należy do mnie.
Niedobrze. Święcie przekonana byłam, że robię go do środka, nie na zewnątrz.
Nie tracąc czasu na dalsze dywagacje, śpiesznie i zdecydowanie oddaliłam się na magnessowych szkitkach. Odwaga, żeby się odwrócić, wróciła mi dopiero po kilkudziesięciu metrach.
I co?
I to, że panowie rozeszli się, każdy w swoją stronę!
Ocaliłam ludzkość i pokój na świecie! :)