środa, 12 lutego 2014

Szycie na miarę

Ostatnią sobotę spędziłam pracowicie, wędrując z aparatem i udając, że mamy wiosnę. Zero w tym odkrywczości, bo mniej więcej rok temu, mniej więcej o tej porze robiłam mniej więcej to samo.
Jak się zacznę powtarzać, to niech ktoś mi to powie. Serio.

Z rzeczy niezwykłych: pierwszy raz spotkało mnie na Rynku coś nieprzyjemnego. Mój aparat i wzniosłe ciągoty do namiętnego oddawania się subtelnej dziedzinie sztuki, jaką jest fotografia, wybitnie przeszkadzały pewnemu panu. Pan w wersji standard: wiek 30+, pantofle skórkowe czarne i przydziałowe dziecko w wózeczku. Objechał mnie dość wrzaskliwie od góry do dołu i z powrotem za to, że nie pytam ludzi, czy mogę im robić zdjęcia i że on kategorycznie i natychmiastowo żąda pokazania i usunięcia, bo na pewno gdzieś go w kadrze uchwyciłam. Przyznam, że zaskoczył mnie do tego stopnia, że wydukałam jedynie: "Panie, ale ja nie robię zdjęć ludziom...". Pokazałam, co miałam, albowiem jestem miła i sympatyczna oraz dla świętego spokoju duszy pana, który obawiał się pewnie, że jego facjatę wykorzystam w niecnych celach, żeby skompromitować całą jego rodzinę.
Uściślę: facjaty na zdjęciu widać nie było. Widać było Rynek w bardzo dużej ogólności.

A na przyszłość - gdyby wszyscy mieli kiedyś zajęcia z prawa autorskiego z Mistrzem Sobczakiem, to by wiedzieli, że ludzi jako elementu krajobrazu ochrona wizerunku nie obejmuje i mogę sobie cykać zdjęcia do woli. Bądź też awarii migawki.

Zmyto mi uszy po całości, ale nie był to koniec świata. Sięgnęłam po ukryte głęboko (na czarną godzinę) pokłady ogólnej miłości do rodzaju ludzkiego i powędrowałam dalej. Niby taki zwykły spacer bez celu, a - nie wiedzieć, dlaczego - nogi same mnie prowadziły co i rusz do sklepów z ciuchami :) Tu i ówdzie zdecydowałam się nawet coś przymierzyć...
...I zdążyłam się tylko ubrać na powrót we własne szmaty, kiedy przesłonka z boku przymierzalni została brutalnie szarpnięta i do MOJEJ kabiny, przed MOJE lustro wpakowała się kobitka o wzroście hobbita, dość słusznych gabarytów. I dalejże się wyginać i oglądać. W obliczu tej impertynencji autentycznie zaniemówiłam - a to już naprawdę zjawisko nadnaturalne i w przyrodzie występujące równie często, co skrzyżowanie rzek czy wiewiórka-albinos.

- Jak Pani myśli, czy ja w tym mogę iść na wesele...? - Pani obleczona była w fioletową szatę, spływającą malowniczo u jej stóp.
- ...?!?!?!? eee...
- Bo się zastanawiam, czy to się nada na wesele. Jakbym tylko tu przycięła tak trochę za kolana, tu zwężyła, to chyba by dobrze pasowało? A jakbym tu jeszcze obcięła i tu założyła, to by mi może i na rękawy wystarczyło...? To co, nada się?

Hmm... Idąc dalej tym tokiem rozumowania, to nadałoby się w końcu nawet na bikini ;)

9 komentarzy:

  1. Albo w pociągu życie przelatuje mi obok mnie, albo masz jakiś magnes przyciągający osobliwości :) Normalnie skąd Ty bierzesz taki element?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magnes to całkiem dobre sformułowanie ;)
      nie wiem, nie wiem, mam chyba jakiś specjalny skill :)
      moja Mamunia twierdzi, że to dziedziczne po niej.

      Usuń
    2. Jakakolwiek zbieżność oczywiście kompletnie przypadkowa :D

      Usuń
    3. nie wątpiłam w to ani przez moment :)

      Usuń
  2. I tym miłym akcentem zakończę dzisiejsze pisanie pracy magisterskiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. polecam się.
      jakby kiedyś na przyszłość było potrzeba, to dawaj znać, zobaczymy, co da się zrobić ;)

      Usuń
  3. Znam jedną kobietę-hobbita, która też lubi fiolety. To na pewno ona.

    I co ja widzę - nowa Magness!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :)
      czasami trzeba coś zmienić, no nie?

      Usuń
    2. Taaa. Najlepiej od razu wszystko, wielkie booooom.
      Chyba muszę do Ciebie napisać hmm.

      Usuń