Nabrałam chlubnego zwyczaju sprawdzania skrzynki pocztowej codziennie, kiedy wracam z pracy. Ot, lubię sobie tam zajrzeć. Zawsze mam nadzieję, że ktoś może jednak napisał. Nie, żeby wielu ludzi znało mój adres, ale nigdy nie byłam do końca racjonalna.
Ale do rzeczy.
Mimo, że zamarzłam w drodze do domu, nie dałam za wygraną i tradycyjnie postanowiłam posiłować się trochę z kluczykiem do skrzynki. Otwieram i... (werble, chwila napięcia, lekki niepokój, drżenie rąk) JEST! Koperta! No tak, wszakże dziś Mikołajki, może - dla odmiany - to święty Mikołaj napisał list do mnie...?
Rozczarowanie walnęło mnie obuchem dość niespodziewanie, ale za to z całym zapałem. Koperta miała odręczny napis "Szanowni Państwo", żadnego nadawcy ani adresata, a spod cienkiego, białego papieru przebijała kartka w kratkę. Ki czort?! Wpadam do domu, otwieram i się dziwię. Pisane odręcznie litery. Drobne, wyraźne, rozstrzelone. Okazuje się, że to list od (podpisanego nazwiskiem) Świadka Jehowy. Z listu wynika, że nie zastano mnie w domu, więc listownie postanowiono
zwrócić uwagę na wspaniałe obietnice dotyczace przyszłości. Dobra nasza, wspaniałej przyszłości nigdy za wiele. Niestety, im dalej w las, tym bardziej wypociny trącą niejakim Paulo Coelho: mniej więcej, że Bóg uwolni nas od wszelkich problemów, jeśli tylko uwierzymy, że ma do tego niezbędną moc i zamierza to zrobić. Hmm... To, zdaje się, nie takie proste. Cały czas wierzę, że Lotto ma niezbędną moc i zamierza kiedyś dać mi wygrać i - psia kostka - jakoś nie idzie.
Dowiedziałam się tez, że jakbym chciała się nawracać, to pomogą mi mieszkający w pobliżu Świadkowie. Podrzucili też broszurę i dali adres do strony internetowej.
|
oto jest. odręczne i nie przez kalkę. |
Zawsze tak sobie dumam nad tym wyznaniem. Z jednej strony każdy fanatyzm mnie przeraża. Z drugiej - ile Ci ludzie mają odwagi, żeby w taki sposób głosić swoją wiarę - zaczepiając ludzi na ulicy. We wrześniu na Starym Mieście spotkałam dwie mormońskie misjonarki, Amerykanki - miały problem z tramwajem chyba. Ucięłyśmy sobie krótką pogawędkę, że "polska język trudna język" i obyło się bez agitacji. Do wyznania przyznały się na początku, żeby wytłumaczyć swoje dziwaczne imiona. Jak natomiast widzę Świadków Jehowy, to mam ochotę uciekać, byle dalej. I pewnie to stąd ten "chłyt" z listem, skądinąd też pełen poświecenia (kto przepisywał milion razy listy-łańcuszki wie, o czym mówię).
Ale - było, nie było - list przeczytałam. Czyli cel osiągnięty.