poniedziałek, 28 lipca 2014

Na białym koniu

Kto z Was pamięta wierszyk Tuwima o wdzięcznym tytule Lokomotywa? Podejrzewam, że w tym momencie, gdzieś w Internecie podniósł się wirtualny las rąk. Dobrze.
Od pewnego czasu czuję, że utwór ten stał się niebezpiecznie tożsamy z moim życiem. Wprost podejrzanie się z nim identyfikuję. A konkretniej, chodzi o fragment:
Puff - jak gorąco!
Uff - jak gorąco!

Płynny ołów, lejący się z nieba, ma też niebagatelny wpływ na bytność i niebytność rodzaju ludzkiego na ulicach. W niedzielę, w godzinach popołudniowych, wlokłam się na ten przykład (jak żółw ociężale: Tuwim dobry na każdą okazję!) do domu i co? I nic właśnie! Ani żywej duszy na ulicy! Miasto wzięło i zdechło. Ciut inaczej jest w środku tygodnia, kiedy w zatłoczonych i gorących tramwajach tłoczą się i pocą chyba wszyscy. I taka też to będzie historia.

Zazwyczaj w tramwaju separuję się od świata i zakładam muzykę na uszy. Kiedy jednak dzisiaj wracałam do domu w skwarze i niewydolnej, tramwajowej klimatyzacji, doszłam do wniosku, że to będzie cokolwiek o jeden bodziec za dużo dla roztopionego mózgu. Dzięki temu dane mi było podsłuchać poniższą rozmowę telefoniczną pewnego Pana.

- No, mówię Ci, to jest proste jak świński ogon (hmm... ok, z biologią to i może byłam zawsze trochę na bakier, ale wydawało mi się, że świńskie ogony... zresztą, nieważne). Świat jest zidiociały! Zalewa nas potok debilizmu. I wiesz, co w takim świecie trzeba? Trzeba być jak rycerz! Z otwartą przyłbicą kroczyć pośród idiotów! Nie dać się opluwać! Być nieczułym na kopniaki (no, to nietrudne, kiedy ma się zbroję)! Rycerstwo przeciwstawić kretyństwu...!

Racja li to, Mościa Państwo?
Azaliż?

wtorek, 8 lipca 2014

Zjedzanie Jeżyc: Knajpka na Fyrtlu

Przyszło mi ostatnio do głowy, że Szamarzewskiego to już naprawdę niejako reprezentacyjny jeżycki deptak. Nie dość, że przy projektowaniu przestrzennym chyba wzięli pod uwagę element społeczny, bo chodniki szerokie na trzech rosłych karczków i z błyszczącego nowością (niczym złoty łańcuch) poz-bruku, to jeszcze lokali wyrosło przy ulicy co niemiara. Postanowiłam więc stanowczo postanowić stołowanie się przy wolnych dniach na tzw. mieście. Z inspiracji tym oto postem, padło ostatnio na Knajpkę na Fyrtlu, która co prawda na Szamarzewie nie jest, ale właściwie to całkiem nieopodal.

Teraz będzie wstydliwe wyznanie. Mimo, że mieszkam w Poznaniu już nieomal osiem lat, nigdy - powtarzam, NIGDY - nie jadłam jeszcze pyrów z gzikiem. Wiem, co to pyry i wiem, co to gzik i generalnie trudnym nie jest, aby sobie ten smak wyobrazić, ale jakoś no... Nigdy się nie złożyło. Tym bardziej się cieszę, że mogłam przeżyć ten swój podniosły pierwszy raz akurat tam, w obecności miłych i życzliwych osób ;)

To, co podoba mi się tam bardzo, to ściany. A właściwie - plansze na ścianach. A właściwiej - napisy na planszach, które stanowią mały słowniczek gwary poznańskiej. Pałaszując kopiastą porcję sztandarowo wielkopolskiego dania (wielką jak dla słonia), sprawdzałam sobie radośnie własną, osobistą znajomość tutejszego dialektu. Z dumą mogę powiedzieć, że jak na element napływowy, szło mi dość niesamowicie.

Sporo ludzi wpadało po obiad na wynos, wychodzący żegnali się serdecznie i obiecywali, że wrócą raz jeszcze zjeść obiad na tej miśnieńskiej porcelanie, która - zupełnie nielogicznie - przypomina styropianowe talerzyki. Było przeserdecznie i pysznie. Mogę powiedzieć, że gzik był właściwie lepszy niż u babci. I to będzie na pewno prawda, bo żadna z moich babć nigdy mi gzika nie zaserwowała :)
I podobno warto tam wpaść na kaczkę!

komu przetłumaczyć? :)
Knajpka na Fyrtlu, Kraszewskiego 7

środa, 2 lipca 2014

Pochwała grzeczności

Niewiele jest rzeczy, które lubię bardziej niż kupowanie ziół, bukietów i kwiatów na Rynku Jeżyckim. Żeby dać tu jakieś wiarygodne porównanie, to hmm... Powiem może tak: lubię szczeniaczki. Ale dla wywołania podobnego uśmiechu radości, szczeniaczek musiałby siedzieć w koszyczku, mieć kokardkę, lizać sobie łapkę różowym jęzorkiem, nieporadnie merdać ogonkiem, rozczulająco klapnąć na kuper i kichnąć. No i, oczywiście, w koszyku poza nim powinno być zeskładowane jeszcze jakieś dwa kilo czekolady.
Z karmelem.

Dużą radością było wczoraj dla mnie wybieranie bukietu na prezent urodzinowy, zwłaszcza, że kwiaciarki - i te legalne i te przycupnięte na obrzeżach targowiska, prześcigają się wręcz we florystycznej pomysłowości. Zdziwilibyście się, jakie zastosowanie mają zwykłe klonowe liście i że można je opchnąć za całkiem przyzwoite siano. Uzbrojona w zgrabny bukiecik i uśmiechniętą mordkę, walcząc po drodze z nierównym chodnikiem, obrałam wreszcie azymut na umówione wcześniej z koleżanką miejsce docelowe (żarcie w wegańskim Wypasie, ale o tym jeszcze opowiem przy okazji - są tak eko, że mają nawet jadalne talerze!).
Po drodze minęło mnie dwóch Panów Meneli, sprzeczających się zabawnie na temat tego, któremu z nich niosę bukiet i dlaczego nie temu drugiemu ("Bo za brzydki jesteś!"). Hola, hola, moment! Odparłam grzecznie, że przykro mi bardzo, ale nie tym razem, bo kwiaty dedykowane są koleżance.

- To niech zgadnę. Koleżanka Emilia?

No i tu mnie przytkało. Bo to jak w morde strzelił rzeczywiście to Emilia rzeczone urodziny obchodzi, ale ani nie podejrzewam jej o takie jeżyckie znajomości, ani - tym bardziej - Pana o zdolności parapsychologiczne i czytanie w moich własnych myślach. To mogłoby być zresztą ciężkie przeżycie.
Na szczęście, Pan zreflektował się chyba w moim cokolwiek ogłupionym wyrazie twarzy, bo zaczął wyjaśniać:
- Wczoraj przecież było Emilii, wiedziałem, że to dla niej! A pani to w ogóle fajna dziewczyna jest, nie krzyczy pani, że pijaki panią zaczepiają, tylko kulturalnie pani rozmawia. To życzę wszystkiego najlepszego i miłego dnia.

Koniec końców, Emilia rzeczywiście okazała się być Emilią nie tylko urodzinową, ale i imieninową. Oto więc dowód na to, że pozytywne podejście do życia i ludzi może uratować Was od towarzyskiego faux pas!
Brać przykład!